Wielką panią — jak nazywał ją Anzelm Bohatyrowicz — Andrzejowa Korczyńska nie była; ale gdy młodziutka, piękna i posażna, przed trzydziestu kilku laty jednego z trzech braci Korczyńskich zaślubiała, powszechnie utrzymywano, że do małżeństwa tego tylko miłość skłaniać ją mogła. Starających się o jej serce, rękę i majątek było wielu; wybrała z nich najmniej bogatego i noszącego nazwisko najskromniejsze. Kochała, z ukochanym łączyła się w uczuciach i dążeniach, które młodość jego napełniły, a wkrótce przedwcześnie życie przecięły. Milionów mu w posagu nie wniosła, ale — majątek znacznie wartością przewyższający ten, który on posiadał, a stanowiący dziedzictwo piękne, do niej, jako do jedynaczki, wyłącznie należące. Osowce — podług ówczesnego rachunku — posiadały około stu chat, ziemi wiele, lasy piękne, dwór z pretensjonalną nieco wspaniałością zbudowany. Od razu poznać było można, że wzniósł go był przed kilkudziesięciu laty zamożny szlachcic z panami w gonitwę wstępujący. Dom, na wiele mil dokoła pałacem nazywany, był po prostu dwupiętrową kamienicą z dwoma rzędami wielkich okien, czerwonym blaszanym dachem i szerokim, krytym podjazdem, którego arkady oplatała niezmierna gęstwina dzikiego bluszczu. Budowa ta, dość zimno i nago wyglądająca, miała przed sobą ogromny dziedziniec zdobny w klomby i trawniki, a tło jej stanowiły stare aleje i za nimi na znacznej przestrzeni rozciągnięty tak zwany ogród angielski, w którego głębokich gęstwinach błyskała sieć wąskich dróżek, bielały w różnych kierunkach rozstawione ławki i wdzięcznymi łukami wyginały się mostki nad wąską, bystrą, wiecznie szumiącą rzeczką zawieszone. Niemna tu nie było, ale rzeczka przebiegając ogród o wiorstę stąd do niego wpadała, i tam, w wielkim trójkącie utworzonym przez jedno szerokie, a drugie wąskie koryto, na rozległej łące wznosiły się łańcuchy niewysokich, widocznie sztucznych wgórz, którym miejscowa ludność dawała nazwę okopów szwedzkich. Podanie niosło, że niegdyś, przed dwoma wiekami, obozowały tu wielkie wojska i staczały się krwawe bitwy. Gdy aleje i zarośla ogrodu w jesieni liście swe traciły, łąkę, okopy i dwie łączące się rzeki, wielką i małą, w dalekiej perspektywie widać było z okien górnego piętra osowieckiego domu, czy pałacu. W tym domu, czy w tym pałacu, pani Andrzejowa urodziła się, wzrosła i spędziła całe życie, z wyjątkiem ośmiu lat, które jej u boku męża i w jego domu upłynęły. U początku tych lat wyjechała stąd oblubienicą młodą i szczęściem promieniejącą, u końca ich wróciła wdową, w czarnych szatach, których już nigdy zdjąć nie miała. Nigdy nie była płochą, zalotną ani do zbytku wesołą; w pierwszej nawet młodości i najszczęśliwszych chwilach wyniosła jej postać zachowywała coś z ciszy i powagi znamionujących głębokość i powściągliwość uczuć, a w samym rozpromienieniu, z jakim od ślubnego ołtarza odchodziła, czuć było skupienie się, rozmyślanie, wewnętrzną modlitwę, zdradzające naturę do surowości względem siebie i może do mistycyzmu usposobioną. Ktokolwiek jednak znał ją w owej porze życia, pamiętał, że cera jej twarzy przypominała kwitnące róże, a układ i mowa, jakkolwiek poważniejsze i powściągliwsze niż powszechnie u kobiet jej wieku i położenia bywało, posiadały wiele uprzejmości i wdzięku zdradzając zarazem zdolność do szlachetnych uniesień i zapałów. Wiedziano powszechnie, że dzieliła wszystkie przekonania i dążenia swego męża. Żona demokraty i patrioty, była mu ona powiernicą, pomocnicą, wspólniczką, a jeżeli w pracy jego zbliżania się do ludu i zawiązywania z nim poufałych węzłów dopomagać mu nie mogła, nie wynikało to z pychy, wzgardliwości albo z kastowych przesądów, ale z zupełnej niezdolności do chwilowego choćby rozstania się z wykwintnymi formami, do cierpliwego znoszenia zjawisk życia grubych i trywialnych. Nikt lepiej i łatwiej od Andrzeja nie umiał zbliżać się do serc prostych, nieoświeconych umysłów, nieokrzesanych postaci ludzkich, i nikt do tej czynności od jego żony mniej zdolnym nie był. On, zakochany w niej i wybornie ją rozumiejący, z łatwością i wesoło jej to pobłażał; ona zgryzioną i upokorzoną się czuła tym jedynym rozdźwiękiem, który w zupełnej skądinąd zgodzie ich panował. Chciała, usiłowała, pracowała nad sobą, walczyła z przyzwyczajeniami i najgłębszymi instynktami swymi — nie mogła. Wiele, wiele razy wchodziła była do niskich chat z sercem pełnym życzliwych uczuć, z ustami drżącymi od cisnących się na nie słów i zawsze stawała tam ze swą wspaniałą postawą i podniesioną głową, jak bogini, która w progi śmiertelnych wstąpić raczyła, z pozoru dumna i pogardliwa, w głębi rozpaczliwie zmieszana, co czynić i jak mówić nie wiedząca, można, a wobec nieznanej sobie siły niedołężna, oświecona, a stającej przed nią zagadki nie rozumiejąca, pełna najprzyjaźniejszych uczuć, a drżąca od wstrętu obudzanego w niej przez prozaiczność, prostaczość i chropowatość gruntu, na który wstąpiła. Ilekroć przemówiła — nie rozumiano jej; gdy do niej mówiono — nie rozumiała. Ogół ją pociągał, szczegóły raziły i odstręczały. Z nieprzezwyciężoną odrazą spoglądała na brudne ciała, niezgrabną odzież, odymione ściany, zgrubiałe i wykrzywione kształty i rysy. W duszę tego wielkiego, zbiorowego zjawiska wierzyła i zrozumieć ją pragnęła, ale aby do jej powłoki końcem palca dotknąć, ciężko z sobą walczyć musiała. Machinalnie cofała się przed trochą rozsypanego na ziemi śmiecia; do choroby prawie dławiły ją zapachy obór i stajen. Zdolna do zrozumienia najwznioślejszych abstrakcji i do namiętnego przeniknięcia się nimi, jak dziecię zdziwione i przelęknione stawała wobec wszelkiej choć trochę suchej i twardej realności życia. Wiedziała o tym, że z tych realności: z faktów, z cyfr, z poziomych prac, splata się drabina wiodąca ku ideałom; ideały kochała i rozumiała, ale żadnego szczebla prowadzącej ku nim drabiny własnymi rękami upleść nie mogła. Przeszkadzała jej w tym niezmierna estetyczność i wykwintność przyzwyczajeń i smaku, tudzież duma prawie bezwiedna, ale całą jej istotą rządząca — duma nie tyle wysoko urodzonej i bogatej kobiety, ile istoty czującej, że sercem, myślą, smakiem wzniosła się nad wszelką pospolitość, płochość i prozę, że zdolną była do wielkiej czystości i podniosłości życia. Za dumę tę, nie rodową, nie majątkową, lecz raczej z idealistycznego pojmowania życia pochodzącą, do której jednak mimo jej woli i wiedzy mieszało się coś z arystokratyzmu rodu i majątku — karciła siebie nieraz, wyrzucała ją sobie i ze względu na jedyny rozdział, który ona stawiła pomiędzy nią a ukochanym przez nią człowiekiem, i przez głęboką religijność, która wszystkich na ziemi ludzi miłością i pobłażaniem ogarniać nakazywała. Jednak zniszczyć jej w sobie nie mogła — nie dlatego, aby była słabą i dla siebie pobłażliwą, ale może dlatego, że ta jej właściwość ściekła w nią razem z krwią wielu pokoleń, a utrwaliła się w atmosferze komfortu, poezji, wyniesienia się nad wszystkie powszednie sprawy i roboty życia, która napełniała jej dom rodzinny, otaczała ją ze wszech stron, gdy z dziecka wzrastała i dojrzewała. Potem, kiedy Andrzeja nie było już na ziemi, a krąg jej widzenia, stosunków, dążeń ogromnie zwęził się i zmalał, przyszła pod tym względem do zupełnej z samą sobą zgody. Powiedziała sobie, że jak ogień i woda, tak organizmy wyższe i niższe, istnienia poziome i wzniosłe pogodzić się z sobą nie mogą; że arystokracja ducha — polegająca na zamiłowaniu tego, co czyste i piękne, jest i być ma prawo, i że ona to może stanowi całą rację bytu ludzkości; że dla tego, co poniżej mozoli się, grzeszy i choćby z piękną duszą, ale w brzydkim ciele po świecie chodzi lub pełza, litość i pobłażliwość mieć, w potrzebie pomoc nieść trzeba, ale spokoju swego, samotnych wzlotów ducha, uszlachetnionych przywyknień i smaków w ofierze składać nie należy. Powiedziała to sobie, i ze spokojnym już sumieniem, jak łabędź niepokalany, płynęła życiem wysoko, wysoko nad nizinami, po których zwijały się mrówki, skakały wróble i skrzeczały żaby, jednostajnie od pracowitych owadów, jak od płochych ptasząt i obłoconych płazów oddalona. Nie była wcale słabą ani dla siebie pobłażliwą. Już z samej jej powierzchowności wyczytać było można energię nie wylewającą się na zewnątrz ruchliwością i czynami, lecz ku wewnętrznemu życiu zwróconą i w ścisłych karbach je trzymającą. Energia ta rozniecała w niej ogniska gorących uczuć, może nawet namiętności, ale zarazem zamykała je w formę spokojną, niby płomię w marmurowym naczyniu płonące. Kiedy w dwudziestym szóstym roku swego życia rozstawała się z ukochanym mężem i jedynego jej dziecka ojcem — niepewna, czy kiedykolwiek jeszcze go zobaczy — złośliwi utrzymywali, że usiłowała naśladować Spartanki i inne tym podobne postacie i historie. W rzeczywistości nie naśladowała nikogo; zbyt silnie kochała, aby w chwili owej o jakichkolwiek dawnych historiach myśleć mogła. Może te dawne historie rządziły jej krwią i nerwami, ale wcale nie pamiętała o nich i sama sobą tylko była, gdy na owym piaszczystym wzgórzu — przez Jana Bohatyrowicza Justynie ukazywanym — wyprostowana, silna, z rozbłysłymi od zapału oczami ramiona zarzuciła na szyję męża, mocno go pocałowała, a wnet z uścisku uwalniając z uśmiechem wymówiła: „Jedź, jedź!“ i kilka innych wyrazów dodała, których już nikt nie dosłyszał. Gdy odjechał, spomiędzy skupionej na wzgórzu gromadki nieco wyosobniona dała jej przecież hasło do wspólnej modlitwy. Uklękła i głośno zaczęła: — W imię Ojca i Syna... Odmawiała modlitwę za podróżujących i w niebezpieczeństwie będących głośno, powoli, wyraźnie, czasem tylko na parę sekund milknąc, jak gdyby słuchając oddalającego się w głębie boru tętentu konia lub znad boru ku niebu wzlatujących trelów słowika. Łzy wielkie i rzadkie jedna za drugą płynęły po jej policzkach, ale w jej głosie nie czuć było płaczu, wyprostowana kibić nie zachwiała się i nie zgięła ani na chwilę, nie wykrzywił się i nie zadrżał żaden rys twarzy. Potem raz przy dźwięku dziecinnego głosu zwiastującego straszną nowinę bezprzytomna padła na ziemię, ale dźwignąwszy się z parodniowej słabości, w której zdawało się, że rozum utraci, nigdy już więcej nie mdlała, nie wybuchała, świadomości i powściągliwości poruszeń i słów nie traciła. Taką też wróciła do rodzinnego domu swego. Na fizyczne cierpienia żadne nie uskarżała się nigdy; jednak świeże jej przedtem rumieńce zniknęły bez śladu i na zawsze. Rozpaczy, płaczu jej nikt też nie widywał, ale i wesołego jej śmiechu nie słyszano też nigdy. Ceremonialnie uśmiechała się czasem do obcych, przyjaźnie do krewnych i domowników, czule i nieraz z głębokim uszczęśliwieniem do syna, ale nie śmiała się nigdy. Rażącym to w niej nie było, bo w zupełnej harmonii zostawało z powagą i wyniosłością całej jej postaci. Znający ją od dzieciństwa wiedzieli zresztą, że wybuchliwej żywości i wesołości nie posiadała nigdy. Ludzi przecież to usposobienie jej, skupione w sobie, trochę zimne i dumne, onieśmielało i odstręczało, a ona nie czyniła nic, aby ku sobie ich pociągnąć. Owszem, osamotnienie, w jakim żyła, zupełny w koło niej brak wszelkiego gwaru i żywego ruchu wydawały się jej jakąś wysokością, na której stała nad pospolitymi duszami i istnieniami górując. Łatwiej też w ten sposób ukryć mogła cierpienia moralne, a może i fizyczne, które na jej twarzy od razu zgasiły rumieńce młodości i zdrowia; łatwiej uniknąć zawsze dla niej przykrych zetknięć ze wszelką pospolitością lub brzydotą; łatwiej pogrążyć się bez podziału i przerwy w ulubionych zajęciach i tym trybie życia, który od razu i, jak się pokazało, na zawsze sobie wybrała. Jakie były te zajęcia i ten tryb życia przez dwadzieścia trzy lata pustelniczego prawie jej przebywania w wielkim, dwupiętrowym, murowanym domu osowieckim? Można to było odgadnąć z najbliższego jej otoczenia, gdy w południowych godzinach dnia sierpniowego siedziała ona u wielkiego okna w głębokim fotelu i ręce z robotą na kolana opuściwszy wzrokiem zamyślonym po zielonych głębiach ogrodu i parku wodziła. Był to pokój na górnym piętrze znajdujący się, rogowy, z dwoma oknami na istotne morze ogrodowej zieloności wychodzącymi. Wysokość sufitu i prawie okrągły kształt pokoju nadawał mu pozór kaplicy, a wrażenie to wzmagało okrywające ściany stare obicie, w wielu miejscach spłowiałe, ale jeszcze błękitne i złoconymi gwiazdami usiane, zarówno jak znaczna ilość wiszących na ścianach malowideł i w przyćmionym rogu pokoju wznoszący się przed klęcznikiem wielki, czarny krucyfiks. Klęcznik był z cennego drzewa, pięknymi rzeźbami okryty; od ciężkiego, czarnego krzyża odbijała białością kunsztownie ze słoniowej kości wykonana postać ukrzyżowanego Chrystusa. Zresztą, oprócz tego krucyfiksu i leżącej na klęczniku bogato oprawnej książki do nabożeństwa świętości żadnych tu nie było. Na ścianach, z wyjątkiem kilku starych portretów i jednego daleko świeższego, który nad ozdobnym kominkiem umieszczony przedstawiał Andrzeja w porze najpełniejszego rozkwitu jego męskiej piękności, powtarzała się wciąż w ramach małych i dużych, rzeźbionych, złoconych, aksamitem oklejonych twarz jedna, dziecinna, pacholęca, młodzieńcza, męska, w różnych porach życia i usposobienia fotografowana, rysowana, szkicowana, malowana twarz Zygmunta. Wizerunek męża pani Andrzejowa posiadała jeden tylko, na żądanie jej w parę lat po ich pobraniu się gdzieś daleko stąd przez jakiegoś biegłego malarza mistrzowsko wykonany; portretów syna różnych rozmiarów i różnego rodzaju miała ze dwadzieścia. Daleko jeszcze więcej znajdowało się tu robót jego, od pierwszych dziecinnych prób ołówka do szkiców, studiów, kopii, które w różnych porach życia rzucał na papier i płótno. Było to małe muzeum z niezmierną troskliwością zgromadzone i które by każdemu bystremu oku istotę i historię jej syna opowiedzieć mogło. Takież samo zamiłowanie w zgromadzaniu pamiątek objawiało całe umeblowanie pokoju, które składało się ze sprzętów cennych i wytwornych, ale nienowych i niemodnych. Inne części tego domu starannie i wymyślnie odnowiono i przybrano przed ożenieniem się Zygmunta; sąsiedzi nawet złośliwie szeptali, że na te różne odnawiania, ozdabiania, przerabiania użytą została znaczna część posagowej sumy jego żony. Nikt się temu zresztą bardzo nie dziwił, bo powszechnie wiedziano o wysokim estetycznym wykształceniu i nader wymyślnych gustach młodego Korczyńskiego, zarówno jak o szerokich koligacjach i świetnej edukacji kobiety, którą zaślubiał. Ale w pokojach pani Andrzejowej nie zmieniono nic. W domu należącym niegdyś do jej męża od dawna mieszkali ludzie obcy, ale część sprzętów, które ją tam otaczały, znacznym trudem i kosztem przez nią nabyta i teraz znajdowała się w koło niej. Były to przed trzydziestu laty używane lśniące włosienicą lub spłowiałym dziś adamaszkiem obite kanapy i fotele, męskie biurko z cennego drzewa, piękna szafa napełniona książkami w zniszczonych oprawach. Jednak pomimo tej czci pamiątek znać tu było także żywe zajmowanie się i teraźniejszością. Mnóstwo dzienników i nowych książek napełniało stoły i nosiło na sobie ślady pilnego ich czytania. Długie godziny, całe dnie czasem schodziły pani Andrzejowej na przypatrywaniu się za pośrednictwem druku różnym społecznym drogom i przemianom, na ściganiu okiem nowych strumieni myśli i prac tego ogółu, o który troszczyć się przywykła była niegdyś wraz z ukochanym człowiekiem. Tu i ówdzie na ścianach i stołach rozrzucone wizerunki współczesnych pracowników: niejakiej sławy myślicieli, artystów i pisarzy krajowych, więcej jeszcze przekonywały, że znała i wielbiła tych wszystkich, którzy temu samemu bóstwu, na którego ołtarzu zgorzał Andrzej, choć innymi niż on sposoby, ofiarę z życia swego składali. Przed głębokim fotelem u okna wielki, głęboki kosz pełen był płócien i wełnianych materii, których część i teraz z igłą i innymi przyrządami do szycia na kolanach pani Andrzejowej spoczywała. W godzinach pozostających od czytania szyła odzież dla rodzin ubogich, na których widywanie zdobywała się bardzo rzadko, ale o których przez domowników swych zgromadzała liczne i dokładne wiadomości. Pajęczych robótek i ładnych drobiażdżków nie wykonywała nigdy, ale zręcznie i przemyślnie własnymi rękami sporządzała znaczne ilości różnorodnej niewykwintnej odzieży, która wiele istot ludzkich osłaniała przed udręczeniem chłodu i wstydem łachmanów. Tak jej zeszło lat dwadzieścia trzy, na których tle jednostajnym uwypuklało się kilka momentów stanowczych, do pewnego stopnia rozstrzygających o całej przyszłości jej i jej syna. Przed osiemnastu mniej więcej laty w tym samym pokoju stoczyła była z bratem zmarłego męża rozmowę długą i burzliwą, która o mało nie nadwerężyła na zawsze panującej w ich stosunkach zgody i przyjacielskiej poufałości. Prawny i przyrodzony opiekun małoletniego bratanka, Benedykt Korczyński, często podówczas bywał w Osowcach. Młody jeszcze w porze owej i niedawno ożeniony, dotkliwie już jednak uczuwać on zaczynał ciernie ogólnego i swego życia, w kłopoty różne popadał, grubiał, posępniał. Niemniej, w rządach majątku bratowej czynny przyjmował udział, tym czynniejszy, że ona po szczerze i gorliwie przedsiębranych w tym kierunku próbach zadaniu temu podołać nie mogąc w imię sieroty po bracie pomocy jego zażądała. Z gospodarstwem i interesami dziedziczka Osowiec doświadczyła tych samych do zwalczenia niepodobnych trudności, którym uległa wprzódy wobec jednego z pełnionych przez jej męża zadań społecznych. Jak tam, tak i tu zetknięcie się z ludzką ciemnotą i nieokrzesanością okazało się koniecznym, a tak dla niej przykrym, że do zniesienia prawie niepodobnym. Rachunki, procesy, gospodarskie prace i plany w żelazne jakby kajdany ujmowały myśli jej i uczucia. Bezwiednie, pomimo nawet najsilniejszego panowania nad sobą, słuchając sprawozdań rządcy przypatrywać się zaczynała malowniczym grom świateł w zielonych gęstwinach parku, uchem ścigać melodię wiecznie wyśpiewywaną przez przebiegającą go rzeczkę, rozmyślać nad świeżo przeczytaną książką, wspominać jakąś rozmowę, swawolę, słowo, uśmiech małego Zygmunta. Gdyby szło o nią tylko, o nią jedną, wolałaby o wiele poprzestać na najskromniejszej mierności niż troszczyć się o materialne zyski lub straty. Do pewnego stopnia troski takie wydawały się jej nawet obniżającymi godność i wartość człowieka. Do ascetyzmu skłonna, zbytków żadnych nie pragnęła i nie używała: żałobne jej suknie kosztowały niewiele, stare sprzęty były jej najmilszymi; próbując samą siebie przekonała się nieraz, że przez czas długi poprzestawać mogła na pożywieniu najgrubszym i najszczuplej wymierzonym. Nieraz chęć życia w dobrowolnym, surowym ubóstwie przybierała w niej rozmiary gorącej żądzy. Wobec skarbu serca, który utraciła i o którym nigdy zapomnieć nie mogła, bogactwa materialne wydawały się jej marnością, po którą schylać się nie było warto; wobec zapałów i poświęceń, których była świadkiem i w których udział wzięła, dbanie o wygody, zbytki poczytywała za poniżenie moralne, co najmniej za płytkość i pospolitość; wobec publicznych nieszczęść i nędz, którym ze swej pustelni przypatrywała się chciwie i z bólem, dogadzanie zachciankom własnym i zgromadzanie środków, które je czynią możliwym, stawało przed nią w postaci wstydu i grzechu. Ale nie była samą. Rozumiała dobrze, że dla dobra syna, dla tej przyszłości jego, o której w ciche, szare godziny dziwne dziwy roić lubiła, powinna była przechować w całości to jedno przynajmniej dziedzictwo, skoro drugie, ojcowskie, na zawsze i nieodwołalnie straconym dlań zostało. Znowu więc pracowała nad sobą, walczyła, przezwyciężyć usiłowała przyzwyczajenia swe i najgłębsze instynkty, i znowu — nie mogła. Na szczęście, brat męża przychodził jej z pomocą, którą z wdzięcznością przyjmowała, w inną jednak sprawę, stokroć w jej oczach ważniejszą i sercu jej bliższą, mieszania się jego dopuścić nie chcąc. Benedykt podobnym był w tym wypadku do ostrożnego i lękliwego strategika, który po wiele razy i z wielu stron ku obozowi nieprzyjacielskiemu z wojskiem swym podjeżdża, nim bitwę stanowczą wydać postanowi. Dla bratowej miał on szacunek rzetelny i onieśmielał go do niej układ jej pomimo przyjaznych z nim stosunków zawsze nieco dumny i chłodny. Więc po wiele razy o małym Zygmuncie mówić z nią zaczynał, to i owo do zrozumienia jej dawał, na myśl nasunąć usiłował, ale ona zdawała się nie słyszeć go lub nie rozumieć. Na koniec dnia pewnego do tego samego pokoju wszedł więcej niż kiedy zasępiony i pociągając wąsa, który już wtedy długi i w dół opadający twarzy jego nadawał wyraz wiecznego zmartwienia, oświadczył, że zamierza otwarcie i bez ogródek o małym synowcu z bratową pomówić. Zapytała go: co by jej dziecku miał do zarzucenia? Odpowiedział, że wyrasta ono na francuskiego markiza, nie na polskiego obywatela, na panienkę, nie na mężczyznę. Przed panią Andrzejową stał właśnie na stole pięknie wykonany i oprawiony portret dwunastoletniego chłopca w stroju francuskim zeszłego stulecia z aksamitu i koronek złożonym, z opadającymi na plecy strugami ufryzowanych włosów. Dziecko było istotnie bardzo ładnym, delikatnym i w malowniczym ubraniu swym wyglądało na książątko. Oczy matki i stryja zbiegły się na tym portrecie: pierwsze wyrażały miłość i uszczęśliwienie, drugie — lekceważenie i zgryzotę. Z lekceważeniem i zgryzotą Benedykt mówił dalej, że panicza tego na przechadzkach guwerner za rękę prowadzi pilnie go strzegąc od widoku i poznania wszelkiej rzeczy do świata tego należącej; że jest on fizycznie za mało na wiek swój rozwiniętym, w gustach wybrednym, z otaczającymi często despotycznym i wzgardliwym; że na koniec, jako jedyny środek nadania mu hartu ciała, trzeźwiejszego kierunku umysłowego i przyzwyczajeń lepszych, pan Benedykt doradza oddanie go do szkół publicznych. Wtedy pani Andrzejowa w całej wysokości swej powstała i nie tylko stanowczo, ale z oburzeniem oświadczyła, że nie uczyni tego nigdy. Ona, ona miałaby jedyne dziecko swoje zmieszać z tłumem pełnym najpoziomszych, a może i najbrudniejszych instynktów, zwyczajów, pojęć, wystawić je na niebezpieczeństwo zarażenia się pospolitością, prostactwem, może nawet panującą na świecie gonitwą za zyskiem, karierą, grubym materialnym użyciem! Nie gardzi ona tłumem, owszem, namiętnie pragnie doskonalenia się jego i szczęścia, ale dążeniem jej i celem życia jest to, aby syn jej był nad tłum wyższy, czystszy, doskonalszy. Tam rosną i na los szczęścia kształcą się prości szeregowcy; on, wzorem ojca, stać się powinien wodzem, w tym znaczeniu wodzem, iż kiedyś, w przyszłości, zaświeci tamtym wzorem wzniosłych uczuć i myśli, a może także i natchnionych przez nie czynów. On, przy jej boku, pod jej czuwającym okiem, wzróść musi czysty od wszelkiej moralnej skazy, z duszą tak wybredną, aby wszelki cień brzydoty i pospolitości wstrętem ją napełniał. Umysłowego wychowania jego przecież nie zaniedbuje, drogo opłacani nauczyciele uczą go mnóstwa rzeczy, a z czasem, gdy dorośnie, wyjedzie w świat po wyższą jeszcze naukę. Ale tymczasem, w dziecinnych i pacholęcych latach, atmosfera czystości moralnej i estetycznego piękna otaczać go nie przestanie. Ten zbytek w otoczeniu i stroju, który tak bardzo razi jego stryja, jest tylko środkiem do nadawania mu tych wytwornych przywyknień ciała i ducha, które przez całe już następne życie chronić go będą od wszelkich nawet pokuszeń ku złemu, będącemu zawsze fizyczną albo moralną szpetotą. Od tego wychowawczego planu, od tych względem syna postanowień nie odwiodą jej żadne rady lub upomnienia; dlatego też życzy sobie ona i prosi, aby ją nimi więcej nie niepokojono. Benedykt zrozumiał, że wszelkie dalsze próby w tym kierunku pozostałyby nadaremnymi. To, co usłyszał, nie było kaprysem lekkomyślnej wietrznicy ani deklamacją rozromansowanej gęsi, ale przekonaniem i wolą kobiety myślącej i energicznej. Był to plan obmyślany, wyrozumowany, podstawy swe mający w najgłębszych właściwościach umysłu i charakteru tej kobiety, w samej niejako treści własnego jej życia. Ile do rozumowań mieszało się w tym planie dumy spoglądającej wiecznie ku szczytom dla tłumów niedosięgłym i spomiędzy nich wyosobnionym, nie zdawała ona z tego przed sobą dokładnej sprawy, jakkolwiek wiedziała o tym, że jest dumną, wzniosłymi pobudkami cechę tę swoją nie tylko usprawiedliwiając, lecz ją w sobie wysoko ceniąc. Kiedy Benedykt upierając się jeszcze mówić zaczął o tej właśnie dumie, którą tak przedwcześnie objawiać zaczynał mały Zygmunt, odpowiedziała, że pielęgnować jej w nim nie przestanie, bo z czasem stać się mu ona może puklerzem przeciw wszelkiemu poniżeniu się i bodźcem ku coraz wyższemu życiu. Benedykt w ziemię patrzał, wąsa w dół pociągał i chmurny, niezadowolony, lecz bezsilny, opuścił ten pokój do kaplicy podobny, w którym niedługo potem odegrać się miała jedna ze stanowczych scen życia jego właścicielki. Bardzo samotne i jednostajne życie prowadząc, pustelnicą zupełną pani Andrzejowa zostać nie mogła. Kiedy niekiedy odwiedzano ją, tu i ówdzie ukazywała się w domach krewnych i sąsiadów. Rzeczą więc było nie tylko naturalną, ale nieuniknioną, że raz ktoś zapragnął posiąść serce jej i rękę. I dlatego tylko wydarzyło się to raz jeden, że sposób jej życia i obejścia się zrażały do niej usposobienia płoche i odbierały nadzieję najśmielszym. Tym razem człowiek świeżo w okolice te przybyły, więc nie uprzedzony, poważny, nieskazitelny, równe jej położenie w świecie zajmujący, coraz częściej samotne Osowce nawiedzać zaczął gorącą cześć i sympatię właścicielce ich okazując. Zamiary, które względem niej żywił, najbliższym jej krewnym powierzył, o wstawienie się ich i pomoc jak o łaskę największą prosząc. Wtedy cichy ten zawsze pokój stał się miejscem częstych rodzinnych zebrań, narad, namów, perswazji. Nikt prawie zrozumieć tego nie mógł, aby kobieta podówczas trzydziestoletnia, piękna, majętna zagrzebać się miała żywcem w żałobnym prochu wspomnień, wyrzec się na zawsze realnych i każdemu, zda się, niezbędnych uczuć i uciech życia. Nawet rodzina zmarłego Andrzeja nie tylko tego całopalenia od niej nie wymagała, lecz ją od niego wszelkimi siłami odciągała. Ruchliwa i we wszystko mieszająca się Darzecka za swatostwami przepadała zawsze. Benedykt miał nadzieję, że wykształcony i z prawości swej znany ojczym zgodniej z własnymi jego wyobrażeniami wychowaniem Zygmunta pokieruje. Przyjeżdżano więc do Osowiec, namawiano, rozpowiadano o cnotach i zaletach konkurenta, o jego szczerych i gorących dla młodej wdowy uczuciach. Ale najwymowniejszym ze swatów było jej własne serce, które za rozkochanym w niej człowiekiem przemawiało goręcej, niżby ona spodziewać się albo nawet przedtem przypuszczać mogła. Pomimo woli przy zbliżeniu się jego uczuwała, że nie jest abstrakcyjną formułą niewieściej cnoty, ale człowiekiem zmuszonym do doświadczania ludzkich pociągów i pokus. Pomimo woli odzywała się w niej żądza jakby zmartwychpowstania, jakby otrząśnięcia z siebie mogilnych prochów i wyjścia na świat słoneczny, pomiędzy kwiaty. Nęcić ją zaczęła myśl posiadania obok siebie rozumnego i kochającego towarzysza wszystkich chwil życia; tęsknota za ciepłem rodzinnego ogniska, jak smutna lilia o kroplę rosy błagająca, wyrastała z grobu, dotąd samotnie i niewzruszenie wznoszącego się na dnie jej serca. Przyszła na koniec chwila, w której przyjaciele i doradcy ujrzawszy ją słabą i wzruszoną wymogli na niej wahające się jeszcze i warunkowe słowo przyzwolenia. Odjechali, aby co prędzej radosną wieścią obdarzyć tego, kto na nią niecierpliwie i niespokojnie oczekiwał, ale zaraz po ich odjeździe w młodej kobiecie podniosła się burza gwałtownych i gorzkich uczuć. Dopóki rzecz była nie postanowioną i w dalekich zaledwie przypuszczeniach ukazującą się, dopóty wywierała na nią urok odpychany, ale często nieprzezwyciężony. Teraz, gdy wnet już, wnet życie jej rozłamać się miało na dwie połowy, pierwsza ta, która przeminęła, uderzyła ją w serce i oczy całym blaskiem drogich i świętych wspomnień. Nigdy, nigdy tak jasno i dokładnie nie roztoczyły się przed nią dzień po dniu, godzina po godzinie lata jej pierwszej młodości i miłości; nigdy tak wyraźnie wyobraźnia jej nie odtwarzała postaci jej pierwszego i jedynego kochanka i męża. Jakieś smutne szmery powstawały w koło niej i napełniały samotny jej pokój, zdając się przynosić długie, wieczne pożegnania, nie wiedzieć skąd, może z tej mogiły wznoszącej się w głębi boru, na którą teraz spadała mgła jesiennego deszczu i na której obraz w wyobraźni jej powstający spłynęły jej rzęsiste, gorące łzy. Nie, ona zapomnieć nie mogła, ani wyrzucić z siebie tego, co tak głęboko zapadło w jej istotę i samo jedno dotąd ją wypełniało. Kiedy pomyślała, że wkrótce, prawie zaraz, kibić jej obejmą ramiona, a na ustach jej spoczną usta innego mężczyzny, że nowe obowiązki, a może i uroki życia do reszty rozerwą związek jej z tamtym i miłość dla niego, wspominanie o nim uczynią prawie grzechem i zdradą, uczuła naprzód ból taki, jakby po raz drugi na wieki rozstawała się z Andrzejem, a potem zdjął ją niezmierny wstyd nad małością i słabością własną. Jakto! dla pospolitych i przemijających rozkoszy, choćby dla trwalszych i wyższych, lecz zawsze samolubnych uciech, miałaby ona własnymi rękoma zdruzgotać ideał jedynej i wiecznie wiernej miłości, porwać nici pamięci wiążące ją z człowiekiem, który dla celów wysokich poświęcił życie, zdjąć z siebie nawet jego nazwisko, strzec się nawet jak zdrady westchnienia po nim! Jakto! miałaby ona, jak najpospolitsza z niewiast, przerzucić się z jednych objęć w drugie, w jednym istnieniu do dwóch należeć, szczęście sobie zdobywać, gdy tamten życie nawet utracił! Tamtemu więc śmierć wczesna i przez wszystkich, nawet przez nią zapomniana mogiła, a jej wszystkie wdzięki i pomyślności życia! Któż pamięć o nim na ziemi przedłuży, jeżeli ona wyrzuci ją z siebie? Kto przyjmie udział w jego ofierze, jeżeli ona go się zrzeknie? Kto myślą przynajmniej, żalem, uwielbieniem towarzyszyć mu będzie w stronach ponurych, jeżeli ona w słoneczne, kwieciste odleci? Za samo przypuszczenie, że tak stać się mogło, za minutę słabości zmysłów i serca wstydziła się tak srodze, że gdyby była mogła, deptałaby siebie własnymi stopy, że z gwałtowniejszym niż kiedykolwiek wybuchem miłości dla Andrzeja upadła na twarz przed krucyfiksem, nie do Boga przecież, ale do kochanka o przebaczenie wołając. Bogato rozwinięte, piękne jej ciało wiło się u stóp czarnego krzyża w objęciach upokorzenia i skruchy, a dusza niby sztyletem niewysłowioną tęsknotą przebita z takim natężeniem wszystkich sił wzbiła się ku temu, za kim tęskniła, że wywołała jedną z tych wizji, którym organizmy ludzkie w wyjątkowych tylko stanach ciała i ducha ulegają. Była to halucynacja posiadająca dla niej wszystkie cechy dotykalnej rzeczywistości. Ujrzała Andrzeja; spłynął ku niej z góry z krwawiącą się plamą na bladym czole i łagodnym ruchem przebaczenia czy tkliwej opieki nad głową jej dłoń wyciągnął. Widziała go wyraźnie, z doskonałą wypukłością kształtów i dokładnością linii. Milczał; ale ona do niego mówiła. Co i jak mówiła, nigdy tego przypomnieć sobie nie mogła, wiedziała tylko, że była to dla niej chwila nieziemskiego zachwycenia, z której obudziła się smutniejsza, ale zarazem silniejsza niż kiedy, i której powtórzenia się nigdy pragnąć nie przestała. Ale nie powtórzyła się ona nigdy, tak jak nie powtórzył się wypadek, który ją poprzedził. Umysł miała zbyt oświecony, aby nie rozumieć, że wizja, której doświadczyła, była złudzeniem zmysłów, przez wyjątkowy w chwili owej stan jej ciała i ducha sprowadzonym, niemniej, pozostawiła w niej ona ślad niestarty i z upływem czasu pogłębiać się mający. Na swój sposób i niezupełnie prawowiernie matka Zygmunta religijną jednak była głęboko i żarliwie. Zewnętrzne praktyki dopełniała rzadko; drobiażdżki noszące imię świętości: obrazki, posążki, poświęcane paciorki itp. wydawały się jej oznakami czci błahymi, nieestetycznymi, niegodnymi idei bóstwa. W zamian idea ta była jej nieskończenie drogą i świętą; wiara w ideał doskonały i niedościgniony, w potęgę i dobroć najwyższą i opiekuńczą stanowiła niezbędną potrzebę jej duszy, i nie tylko nie zachwiała się w niej nigdy, lecz w życiu pełnym samotnych rozmyślań i cierpień dościgła niezwykłej mocy. Wierzyła także w istnienie zagrobowe, bo niepodobnym jej się wydawało, aby duchy ludzkie jak zdmuchnięte świece gasnąć mogły nagle i na zawsze; bo myślała, że Twórca nie mógł daremnie dać stworzeniu swemu przeczucia i pragnienia nieskończoności, z którego powstały wszystkie jego wielkie dążenia i dzieła. Wierzyła więc niezłomnie w zaświatowe istnienie Andrzeja, i zrazu nieśmiało, potem z coraz żywszą nadzieją myślała, że kto wie, czy miłość jej trwałością i siłą swoją nie okupiła sobie prawa wniknięcia w krainę nieznaną i dosięgnięcia tego, ku któremu od tak dawna wzbijała się bezustannym płomieniem ofiary. Jak martwy przedmiot poruszać się zdaje przed oczami tego, kto się weń długo wpatruje, tak cel niedościgły, ale długo i wyłącznie myśli i uczucia człowieka na sobie skupiający, zdaje się ku niemu zstępować i przybliżać. Przez długie godziny klęcząc przed krzyżem, symbolem męczeństwa za ideę poniesionego, które w jej osobistym życiu tak stanowczą odegrało rolę, kobieta, która przez lat dwadzieścia kilka ani razu nie zdjęła z siebie żałobnego stroju, pomimo woli i wiedzy przemawiać nieraz zaczynała do tego, po kim strój ten nosiła. Przemawiała czasem z zupełną i dziwnie uszczęśliwiającą wiarą, a czasem tylko z nieśmiałą nadzieją, że jest przez niego słyszaną. Nikt z ludzi nie słyszał tego, co ona mówiła i opowiadała jemu — nie tylko o sobie, ale i o tym, co on na ziemi najbardziej kochał i za co śmierć poniósł. Był to jedyny powiernik jej cierpień, tęsknot, pragnień, obaw i tego błysku szczęścia, który raz oświecił jej samotne, ciche, prawie klasztorne życie. Niewiele potem, gdy przekonała siebie i innych, że ani przeszłości zapomnieć, ani w objęcia nowej, chociażby najpromienniejszej przyszłości rzucić się nie może, jeden z nauczycieli małego jej syna odkrył w nim talent malarski. Ile w tym odkryciu z tryumfem matce oznajmionym było prawdy, a ile złudzenia lub może chęci przypodobania się pani domu, pani Andrzejowa o tym nie myślała. Od dzieciństwa w kierunku estetycznym starannie kształcona, grać i rysować umiejąca, nie posiadała przecież znajomości sztuk pięknych dość gruntownej, aby przez nią odkrycie to zgłębić i sprawdzić. Może zresztą sprawdzenie takie w stosunku do dwunastoletniego dziecka nie było możebnym. Od razu i niezłomnie uwierzyła w miłą sobie wiadomość, przyjęła ją nawet bez zdziwienia, jak coś, czego spodziewała się zawsze i co koniecznie stać się musiało. Zawsze i silnie przekonaną była, że w synu jej i Andrzeja prędzej lub później objawić się musi jakaś zdolność nad pospolity poziom go wynosząca, jakaś niby iskra z krwi rodziców przez naturę wzięta i na jego czole w gwiazdę pierwszej wielkości rozniecona. W mniemaniu jej inaczej być nie mogło: syn jej i Andrzeja człowiekiem pospolitym, takim, jacy składają szare i bezimienne tłumy, być nie mógł. Bez zdziwienia więc i uniesień, ale z wewnętrzną, głęboką radością wieść o rodzącym się talencie Zygmunta przyjęła, i odtąd całe otoczenie jego, wszystkie na niego wywierane wpływy, przedtem już pierwiastkami wykwintu i piękna przesycone, skierowanymi zostały ku rozwijaniu w nim estetycznych zdolności i gustów. Pełne delikatnego wdzięku i wybujałych wymagań dziecko w cieplarnianej atmosferze osowieckiego domu, czy pałacu, wzrastające i tak od otaczającego je świata oddalone, jakby mieszkańcem jego nigdy być nie miało, rwało się istotnie do ołówka, potem do pędzla, z niecierpliwością przypisywaną ognistemu temperamentowi, z fantastycznością za niemylną oznakę geniuszu poczytywaną. Biegli i coraz kosztowniejsi nauczyciele wróżyli mu przyszłość wielkiego artysty, o której on słuchał z rozkoszą, każdy szczegół własnej osoby i codziennego życia tak wyjątkowym uczynić usiłując, jak wyjątkową być miała przypadająca mu w świecie rola wybrańca. Jak promienie słońca skupiają się w soczewce, tak wszystko, co go najbliżej otaczało, starania swe i uwielbienia skupiało na nim, i tak z kolei on własne swoje myśli i rojenia na samym sobie skupiał. Wszystko, co istniało poniżej tej wysokości, na której niedorostkiem jeszcze będąc w mniemaniu swoim stanął, wydawało mu się brzydkim, niegodnym uwagi, nawet brudnym i wstrętnym. Nad sobą widział tylko przyszłego siebie. Był środkowym punktem świata dla wszystkich, których widywał, i dla samego siebie w oczekiwaniu, aż stanie się nim dla ludzkości, to jest, dla tej specjalnej ludzkości, która ma gładką skórę na twarzy i rękach, estetyczne ubranie i zna się na sztukach pięknych. O innej słyszał wprawdzie i czytywał nieraz, ale nie żywił dla niej uczuć żadnych: ani ujemnych, ani dodatnich. Po prostu: nie myślał o niej, nie dbał o nią, nie istniała ona dla niego. W zamian rósł i dojrzewał w absolutnej pewności, że jest jednym z najdostojniejszych członków owej znanej mu i pokrewnej ludzkości i że w przyszłości stanie się jednym z jej ulubieńców i bożyszcz. Przyszłość ta błysnęła mu nieprędko, raz jednak błysnęła. Po wielu latach daleko od rodzinnego miejsca spędzonych, po długich studiach długo niepomyślnymi tylko próbami wieńczonych, obraz przez niego wykonany wyróżnił się spośród wielu innych i ściągnął na siebie przychylną uwagę znawców. Właściwie, nie był to obraz, ale obrazek, rozmiarami drobny i z pomysłem dość pospolitym, ale w którego wykonaniu, pomimo niejakich usterek technicznych, czuć było pracowicie wybijającą się na wierzch zdolność. Pospolitość pomysłu i techniczne usterki krytykowano, lecz młodą zdolność przychylnie zachęcano do dalszej pracy. Powodzenie obrazka zwiększyła o wiele wiadomość, że malował go człowiek majętny, z bytem niezależnym i dość wysokim towarzyskim stanowiskiem. Spodem płynęły szepty mniej lub więcej wiernie historię jego ojca opowiadające. To i drugie sztucznie wydęło rozgłos imienia młodego malarza i pierwszej roboty, z którą popisywał się on publicznie. Ale ani on sam, ani jego matka o sztuczności tej nie wiedzieli nic, a pochwały i zachęty raz jeszcze w ich umysłach sztucznemu wydęciu i powiększeniu uległy. Dla pani Andrzejowej była to chwila prawie upajającego szczęścia. Ziściły się jej najgorętsze pragnienia. Z ekstazą prawie myślała, że na tym samym ołtarzu, na którym zgorzał Andrzej, syn jego składać będzie ofiary geniuszu i pracy. Będzie on, wspólnie z garstką wybranych, światłem roznieconym w ciemnościach, chlubą poniżonych, świadectwem życia pozornie umarłym. Jego natchnienia utworzą jedną z desek ratunkowego mostu nad przepaściami unicestwienia i zguby, wytworzą jedną z cegieł do budowania arki, która płomień życia przenosi na drugą stronę gaszącej go powodzi. Ta myśl panowała w niej nad wszystkimi innymi. W okazywaniu uczuć swoich jak zwykle powściągliwa, w głębi szalała prawie z radości i dumy. Na powierzchowność jej wybiło się to promiennością cichą, ale stałą. Częściej niż wprzódy ukazywała się pośród ludzi, żądna może usłyszenia tego, co o jej synie mówiono, a może w radości swej większy do nich pociąg czująca. Ale w długie zimowe wieczory przy świetle lampy obszerny i wysoki pokój oświecającej albo w letnie gwiaździste noce, od których przez otwarte okna płynęły do tego pokoju potoki szmerów i woni, dłuższe niż kiedy godziny spędzała przed czarnym krzyżem na klęczkach. Bogato oprawnej książki na klęczniku spoczywającej nie otwierała prawie nigdy, ale z ust jej płynęły natchnione słowa dziękczynienia i błagania. Tyle lat w tym miejscu z zamkniętego przed światem swego serca wylewała tyle łez i skarg! Teraz o szczęściu i nadziejach swoich opowiadała duchowi Andrzeja, w którego związek z własnym duchem w miarę upływającego czasu wierzyła coraz mocniej. Działo się to przed czterema laty. Dziś prawie pięćdziesięcioletnia pani Andrzejowa wyglądała na daleko młodszą, niż była. Kibić jej, zawsze okazała, w ostatnich latach wypełniła się jeszcze i zmężniała; biła z niej niepospolita siła i powaga. W wielkiej czystości i regularności prawie zakonnego życia, niby w krynicznej wodzie, blada jej cera zachowała delikatność i gładkość drobnymi zmarszczkami gdzieniegdzie tylko mąconą. W pięknym pokoju, któremu kształt okrągły i ściany obrazami okryte nadawały pozór kaplicy, na tle wielkiego okna, za którym rozlewało się morze zieleni, opłynięta ciężkimi fałdami żałobnej sukni, przedstawiała postać malowniczą i szanowną. Regularny jej profil ocieniały koronki czarnego czepka i dwa gładkie pasma złotawych włosów z rzadka jeszcze srebrnymi nićmi przetkanych. Piękne, białe ręce na zwoje grubego płótna opuściła; w samotności nawet, gdy była bezczynną, zachowywała najcharakterystyczniejszą cechę swojej powierzchowności: głowę miała podniesioną i spuszczone powieki. Jednak w wyrazie tej niemłodej, lecz pięknej i szlachetnej twarzy niewieściej nie widać teraz było ani szczęścia, ani spokoju. Cicha promienność, która ją przed czterema laty okrywała, bez śladu znikła. Zamyślenie jej nie było pogodną kontemplacją rzeczy miłych i pomyślnych, lecz niespokojną zadumą nad czymś niezrozumiałym i groźnym. Parę razy dłonią po czole powiodła, westchnęła, z piersi wydała dźwięk do cichego okrzyku zdziwienia podobny; palce jej szybkim, nerwowym ruchem kłuły igłą grubą tkaninę kolana jej okrywającą. Nie wyglądała na kogoś, w kogo by już uderzył cios bolesny i wszystkie jego nadzieje rujnujący, ale na kogoś, kto możliwość takiego ciosu jeszcze z daleka spostrzega i przyczyny jego odgadnąć usiłuje. Od dwóch lat zresztą, prawie od czasu gdy Zygmunt ożeniony do Osowiec wrócił i stale w nich zamieszkał, obcy nawet ludzie ten niepokój i gryzącą, choć żadnym słowem nigdy nie wyjawioną troskę w niej spostrzegali. Przed kwadransem zobaczyła była przez okno młodą parę ludzi ścieżkami parku dążącą ku owej łące ujętej w trójkąt dwóch rzek i wzdymającej się łańcuchem małych, sztucznych pagórków. Miejsce to stanowiło przed paru miesiącami ulubiony cel przechadzek jej syna; rozpoczął on był w nim archeologiczne poszukiwania, które przez tygodni kilka gorączkowo niemal go zajmowały. Teraz szedł tam znowu w wykwintnym letnim ubraniu, które czyniło go podobnym do obrazka z żurnalu mód wyciętego, z giętką laską w ręku, z twarzą ocienioną szerokimi brzegami fantastycznego nieco kapelusza. Pod jednym ramieniem trzymał sporą tekę rysunkową, u drugiego zwieszała się mała, przedziwnie zgrabna, w lekką, jasną tkaninę ustrojona kobieta. Twarzy tych dwojga ludzi pani Andrzejowa nie dostrzegała; ile razy przecież wychyliwszy się zza zieleni drzew przebywali widną część ścieżki lub trawnika, widziała dokładnie, że młodziutka kobieta tuliła się do boku męża, strojną głowę ku niemu podnosiła, szczebiocząc, przymilając się, wszystkimi, zda się, siłami serca i wdzięków usiłując niby iskrę z krzemienia wykrzesać z niego jedno słowo serdeczne lub jedno wesołe spojrzenie; on zaś szedł obok niej mierzonym krokiem salonowca, może znudzony, może roztargniony, co pewna, to że milczący i obojętny. Tak przeszli część parku przepychem starannie uprawianej roślinności otoczeni, blaskiem letniego słońca oblani, lecz dla troskliwie śledzącego ich oka ani szczęśliwi, ani nawet spokojni; aż na jednym z białych mostków wdzięcznie nad szemrzącą rzeczułką zawieszonych Klotylda gwałtownym ruchem wysunęła rękę spod ramienia męża i na chwilę gestem gniewu czy żalu obie ręce do oczu podniósłszy szybkim biegiem puściła się ku domowi. On nie oglądając się i kroku nie zmieniając poszedł dalej, w przeciwną stronę, ku wiodącej na łąkę ogrodowej furtce. Jedyną oznaką wzruszenia, którego doznał, było parokrotne ćwiknięcie giętką laseczką rosnących przy ścieżce krzewów. Wkrótce zniknął za gęstym klombem akacji. Klotylda zaś biegła wciąż po trawnikach i ścieżkach parku do bladoróżowej chmurki podobna. Parę razy stanęła i obejrzała się, jakby miała nadzieję, że ten, z którym rozstała się przed chwilą, obejrzy się także za nią lub ją ku sobie przywoła. Za każdym jednak razem czyniła ręką gest zniechęcenia czy oburzenia, aż przystanąwszy u wspaniale pośród trawnika wyrastającego modrzewia czoło o gruby pień jego oparła, i po ruchach jej pleców poznać można było, że gwałtownie zapłakała. Potem jak rozżalone dziecko, wstrzymując nerwowe drgania rozognionej twarzy skręciła w ciemną aleję wprost już ku jednym z wchodowych drzwi domu prowadzącą. Potem pani Andrzejowa usłyszała lekkie kroki synowej przebiegające szybko wschody i parę salonów; potem jeszcze drzwi jakieś zamknęły się ze stukiem zdradzającym rękę rozgniewaną albo zrozpaczoną — i wszystko ucichło. Tak było od dawna, więcej niż od roku; tak było ciągle. Dlaczego? Nieskończoną już ilość razy pani Andrzejowa zadawała sobie to pytanie, ale głośno nie wymówiła go jeszcze ani razu. Powielekroć już chciała iść do niej, do niego, zapytywać, zwierzenia wywołać, może coś poradzić i czemuś zapobiec, ale powstrzymywała się zawsze. Widziała, czuła ranę życia tych dwojga ludzi, a lękała się jej dotknąć przez obawę sroższego jej zaognienia, przez delikatność uczuć szanującą uczucia i tajemnice choćby własnego dziecka. I teraz także powstała, zwróciła się ku drzwiom prowadzącym do salonów rozdzielających jej pokój z pokojem młodej synowej, ale wnet przy stole książkami i dziennikami spiętrzonym stanęła. Był to okrągły stół pośrodku pokoju umieszczony i fotelami staroświeckiego kształtu otoczony. Pośród książek i dzienników stała tam pięknie oprawiona, dość duża fotografia Zygmunta przedstawiająca go w tej jeszcze porze życia, gdy dwudziestopięcioletnim młodzieńcem przebywał on w stolicy sztuki malarskiej, w Monachium. Wizerunek ten był jednym z ustępów jego życia, które rysowane, malowane, fotografowane napełniały pokój jego matki. W postawie trochę niedbałej, a trochę wyszukanej, wsparty o zrąb kolumny, ukazywał on twarz młodzieńczą, z rysami dość pięknymi, bez uśmiechu, bez ognia w spojrzeniu, z kapryśnym zagięciem warg cienkich i elegancko zaostrzonym wąsem ozdobionych. Z samego układu stóp jego u dołu kolumny skrzyżowanych można było wyczytać, że z uczuciem własnej wyższości nad wszystkim, co było na ziemi, opierał je o ziemię. Pani Andrzejowa splecione ręce na stół opuściła i długo wpatrywała się w ten portret syna, który przed sześciu laty wzbudzał w niej doskonałe zachwycenie i wzniecał cudowne nadzieje. Dziś nagle w tych ściągłych, ładnych rysach dostrzegła chłód i uderzył ją wyraz kaprysu te wargi otaczający. Uczyniła ręką ruch taki, jakby natrętną marę nie wiedzieć skąd zjawiającą się przed nią odegnać chciała. Ale ta mara wysuwała się nie z próżni urojenia, lecz z długich spostrzeżeń i uwag, które od czasu stałego osiedlenia się w Osowcach Zygmunta na kształt roju ostrych żądeł kąsały jej duszę. Osłupiałymi oczami wpatrywała się wciąż w portret. — Nie kocha jej! po dwóch latach małżeństwa już jej nie kocha! Czy on naprawdę kogokolwiek i cokolwiek kocha? Pytanie to dla tej kobiety, która sama tak niezmiernie i wiernie kochać umiała, posiadało wagę ogromną. Mieszcząca się w nim wątpliwość była dla niej taką wątpliwością, którą ludzie odczuwają u śmiertelnego łoża swoich najdroższych. Nie z większą boleścią nad złożonym ciężką chorobą synem zapytywałaby siebie: „Wyżyje, czy nie wyżyje?“ Ona widziała ludzi umierających z wielkich miłości i czciła ich jak świętych; człowiek bez miłości, choćby małych, powszednich, wydawał się jej trupem. Wzrok podniosła na jedną ze ścian w połowie prawie okrytych rysunkami i malowidłami syna w różnych porach życia jego wykonanymi. Widokiem tym chciała może upewnić siebie, że posiada on nie tylko to, co poczytywała ona za życie człowieka, ale i to, co jest życia płomieniem i skrzydłami. Artystą był przecież, kochał sztukę! Ale to, na co patrzała, było tylko pacholęcymi próbami, tu, przy tym stole, pod jej okiem dokonywanymi. Gdzieniegdzie zaledwie, wśród tych dziecinnych prawie zabawek, ukazywały się roboty dojrzalszego wieku z dalekich krajów przesłane lub przywiezione: jakaś główka kobieca, jakieś studium martwej natury, jakiś drobny pejzażyk z niewolniczą wiernością z kawałka obcej ziemi zdjęty. Drobnostki zdradzające bladość wyobraźni i wielkie wysilenia nierozgrzanej ręki. Nicość pomysłów, mozolność, a przecież i niedokładność wykonania, żadnego śmiałego rzutu myśli ani oryginalnego uderzenia pędzla — nic osobliwego. I było to już wszystko, oprócz tego jednego obrazka, który przed czterema laty skrzesał nad jego głową pierwszy promyk sławy. Drugi po nim nie przybył — i nawet nie zaświtał. Dlaczego? Nie byłżeby on naprawdę artystą? Spokojną zwykle tę twarz kobiecą wykrzywił strach i ból; blade jej czoło zarumieniło się pod uderzającą w nie falą krwi; białe ręce kurczowo ścisnęły kartę rozwartego na stole dziennika. Widać było, że twierdzące odpowiedzi na pytania, które jak przeraźliwe błyskawice umysł jej przerznęły, byłyby dla niej gromem... W pełni słonecznego blasku, który tego dnia sierpniowego świetny, ale łagodny spływał z nieba bez skazy, suchą i niedawno skoszoną łąką szedł Zygmunt Korczyński. Równinę, jak okiem sięgnąć szeroką, a jak szmaragd zieloną, przepasywały dwie wstęgi rzek zbiegających się ze sobą na dalekim punkcie firmamentu, a usiewały grupy drzew i krzewiastych zarośli, które tę łąkę czyniły podobną do parku rozległego, zasadzonego ręką przez bujną fantazję kierowaną. Pełno tu było blasków i zmroków, rozłożonych na trawach misternych rysunków cieni, złotych deszczów pomiędzy liśćmi, świateł w różnym stopniu natężenia, szczebiotu ptastwa, metalicznego brzęczenia owadów, aromatycznych woni bijących w powietrze nabierające już kryształowej przejrzystości zbliżającego się początku jesieni. Pośród tego wszystkiego Zygmunt postępował mierzonym krokiem doskonale przyzwoitego człowieka, który z przyzwyczajenia i z umysłu w zupełnej nawet samotności nie rozstaje się z umiarkowaniem i gracją poruszeń. Szedł coraz powolniej, a gdy w żurnalowym ubraniu, obcisłym i kosztownym, w płytkim obuwiu, które połyskiwało na słońcu, i ukazujących się zza niego cielistych kamaszach, spod mrużącej się trochę wzgardliwie powieki dokoła spoglądał, każdy wziąść by go musiał za turystę zwiedzającego ziemię obcą i ukazującą się mu w postaci bardzo ubogiej albo za mieszkańca wielkiego miasta wypadkiem pośród natury dzikiej i nieznanej zabłąkanego. Teka, którą niósł pod ramieniem, zdradzała intencje rysowania. Istotnie, przed kilku dniami spostrzegł tu był o tej samej godzinie w pewnej grupie olch pewne rysunki gałęzi i efekty światła stworzone jakby ku rozkoszy i natchnieniu pajzażysty. Zbyt długo uczył się sztuki malarskiej, zbyt wyłącznie skierowywał ku niej marzenia i ambicje swoje, by mógł nie być zdolnym do spostrzeżenia pięknego zjawiska natury i poświęcenia mu choćby chwil kilku uwagi. Dziś właśnie przed wyobraźnią mignął mu pejzażyk przed kilku dniami spostrzeżony; uczuł w sobie dawno niezaznane ciepło i co prędzej udał się na łąkę. Może, może na koniec przyszła chwila rozpoczęcia po czteroletniej przerwie nowego dzieła, drobnego wprawdzie, drobnego, ale które stanie się przerwą w nudzie i chłodzie jego życia, a zapewne i szczeblem ku dziełom większym. Po półgodzinnym przebywaniu łąki, w czasie którego krok jego stawał się coraz powolniejszym, a wzrok coraz więcej wzgardliwym i znużonym, znalazł się tam, dokąd dążył. Stanął i patrzał. Było to zupełnie to samo, co widział przed kilku dniami; te same misterne rysunki liści, te same ciekawe oświetlenia podnoży i szczytów drzew; ta sama żółta wilga kołysząca się na gałęzi w głębokim cieniu. Z rana przez parę minut marzył o tym obrazku; teraz stał przed nim obojętny, samego siebie zapytując, co w nim dojrzeć mógł szczególnego. Drobna iskierka, którą przed paru godzinami uczuł w sobie, zgasła, i nie czuł już nic prócz chłodu i zniechęcenia, które gniotły go od dawna. Oglądał się dokoła i myślał, że wszystko tu takie proste, pospolite, ubogie, blade. Światłocienie w tych olchach są wprawdzie dość piękne i mogą posłużyć za materiał do studium z natury, ale spróbuje przenieść je na płótno potem, kiedykolwiek... Dziś nie. Znudziła go swoją wieczną czułością i nie milknącym szczebiotem Klotylda, ostudził widnokrąg płaski, ubogi, choć niby dość bogatą roślinnością ozdobiony... Przewiduje na koniec jedną z najprzykrzejszych dla niego rzeczy: wieczorną rozmowę z rządcą o gospodarstwie. Przewidywanie to truje go po prostu, odbiera mu chęć nie tylko do malowania, ale prawie do życia. Opuścił grupę olch i zmierzał ku okopom, które łańcuchem niskich wzgórzy część łąki przerzynały. Jedno z tych wzgórz, szeroko rozkopane, z dala świeciło żółtością piasku czy gliny. Stanął przed tym otworem i myślał, jak powolną i nudną jest robota wygrzebywania z ziemi przedmiotów spoczywających w niej przez stulecia. Do tej roboty zapłonął był przed parą miesięcy, ale wcale czego innego spodziewał się od niej niż to, co otrzymał. W szkole sztuk pięknych od niechcenia przebywanej od niechcenia przerzucał starożytnicze księgi, a rysowane na ich kartach wykopaliska niejednokrotnie wzbudzały w nim ciekawość i przyjemne rozkołysanie fantazji. Wiedział wprawdzie, że tu nie po gruncie starożytnej Hellady lub Romy stąpa, jednak wyobrażał sobie, że znajdzie, jeżeli nie czary, ornamenty i posągi, to przecież zawsze coś szczególnego, co fantazji jego poda złotą kądziel. Do poszukiwań tych zachęcał go także mąż ciotki, Darzecki, z urzędu wysoce cywilizowanego człowieka, za jakiego się poczytywał, we wszelkich osobliwościach rozlubowany, a w geniusz żoninego synowca, chociażby dla honoru familii, świętą wiarę wyznający. Przez pewien tedy szereg dni obaj wytrwale stawali nad wzgórzem, które kilkunastu najemników rozkopywało, potnieli od upału, prawie ślepli od rozpatrywania każdej wyrzuconej przez rydel grudki ziemi, cieszyli się i nużyli, spodziewali się i zniechęcali, aż zniechęcenie i znużenie przemogło, roboty około starych okopów zaniechanymi zostały. Bo i cóż z nich wyniknęło? Po kilku tygodniach Zygmunt pomiędzy rupieciami napełniającymi jego pracownię umieścił kilkadziesiąt sczerniałych monetek wpółzatartym herbem Szwecji opatrzonych, a Darzecki uwiózł do domu rdzą przegryziony i podziurawiony pałasz. Rzeczy podobnych w okopach mnóstwo zapewne znajdować się musiało, i badacz historii mógłby z nich zrobić niejaki użytek. Dla Zygmunta jednak nie przedstawiały one nic ciekawego ani ważnego. Gdyby to były urny do chronienia popiołów ludzkich, łzawnice, dziwnych kształtów naszyjniki, przedhistoryczne czaszki, możeby językiem tajemniczości lub malowniczości do wyobraźni jego przemówiły. Stojąc teraz przed żółtym otworem rozkopanego wzgórza niechętny gest ręką uczynił. Wszystko tu, na tej ziemi, było takie biedne, marne, prozaiczne; nic wcale znaleźć na niej nie mógł takiego, co by dogadzało jego estetycznym i towarzyskim potrzebom. Marniał tu, po prostu marniał. Jedyną usługą, jaką oddało mu kilkotygodniowe zajmowanie się tymi okopami, było to, że więcej mając fizycznego ruchu schudł był trochę. Myśląc o tym spojrzał po własnej postaci. Utył znowu! Rzecz dziwna! od czego on tyć może? Nudzi się, martwi się, tęskni, a jednak tyje! Cerę twarzy ma wprawdzie bladą i znużoną, ale postać jego, szczególniej w środkowym punkcie, zaokrągla się i pełnieje. Na lat trzydzieści i jeden jest stanowczo zbyt ciężkim. Kto w tym wieku tak wygląda, za lat dziesięć najpewniej będzie otyłym. Myśl ta wprawiała go w rozpacz. Otyłość jest szpetnością, a wszelka szpetność budziła w nim obrzydzenie. Czyliż męczarnie duchowe nie przeszkadzają ciału nabywać kształtów prozaicznych? Wprawdzie wyborny osowiecki kucharz mistrzowsko umie łączyć kuchnię francuską z polską... Nagle odskoczył od rozkopanego wzgórza i daleko żywszym krokiem niż wprzódy z powrotem ku domowi dążyć zaczął. Przyczyną tego szybkiego odwrotu była gromadka ludzi, którzy od strony wsi na krańcu łąki szarzejącej ścieżką pomiędzy zaroślami udeptaną kierowali się w stronę okopów. Na ich widok znużone przedtem oczy Zygmunta, piękne, piwne oczy w podłużnej oprawie, napełniły się wyrazem prawie przestrachu. Może ci ludzie nie ku niemu szli, ale może i ku niemu, a on wolał o wiele zejść im z drogi i skryć się przed nimi w ścianach swego domu, w które bez pozwolenia jego wejść nie mogli. Gotowi byli jeszcze zapytywać go o co albo prosić, jak się to już niejednokrotnie ku utrapieniu jego zdarzało. Takie spotkania i rozmowy utrapieniem były mu nie dlatego, aby miał on względem ludzi tego rodzaju nienawiść, niechęć, urazę, ale właściwie dlatego, że byli mu oni tak doskonale obojętnymi, jak na przykład płynące pod niebem stada obłoków. I więcej jeszcze: bo obłoki bywają piękne i on czasem grze ich świateł i barw przypatrywać się lubił, ci zaś ludzie z grubymi kształtami i rysami są zawsze szpetni, a siermięgi ich czy kożuchy śmierdzą. Rozmawiać z obojętnymi rzecz to zwykle fatygująca. Po prostu lenił się fatygę tę ponosić i nie widział najmniejszej przyczyny do zadawania jej sobie. Wprawdzie byli to ludzie, ale najpewniej też wcale innego niż on gatunku. Że ród ludzki rozłamał się na dwie zasadniczo różne z sobą ludzkości: tę, którą składali tacy ludzie, i tę, do której on i jemu podobni należeli, nie przedstawiało to dla niego wątpliwości żadnej. Zresztą, myślał o tym rzadko, przypadkowo, przelotnie i niewiele go to wszystko obchodziło. Wchodząc na wschody swego domu spotkanemu lokajowi rzucił krótki rozkaz: — Śniadanie podawać! Czuł się bardzo nieszczęśliwym i bardzo głodnym. Pracownia młodego pana domu w Osowcach była pięknym pokojem z oknami dającymi tyle i takiego światła, ile i jakiego wymaga praca malarska. Mnóstwo w nim znajdowało się rzeczy różnych: sztalugi z rozpiętym i białą firanką osłoniętym płótnem, stosy tek, rysunków, szkiców, marmurowe i gipsowe posążki, popiersia, grupy, kawałki spłowiałych makat i staroświeckich materii, kilka oryginalnych kanapek do siedzenia lub do leżenia urządzonych, kilkanaście pięknych roślin w kosztownych wazonach — wszystko to z pozorną niedbałością rozstawione i rozrzucone; na koniec, w jednym z rogów pokoju śliczna szafka świecąca zza szkła różnobarwną oprawą paruset książek. Były to raczej książeczki niż książki: małe, ozdobne, lekkie. Panowały w nich poezja i powieść, jedna i druga w specjalnym i prawie wyłącznym gatunku: trochę tylko poetów polskich, zresztą zmysłowy Musset, tu i ówdzie Wiktor Hugo, wiele rozpaczliwego Byrona, sercowy Shelley, uperfumowany Feuillet, pesymista Leopardi, najniespodzianiej spotykające się z tym poetą-myślicielem bajki starego Dumasa i awantury bezmyślnej Braddon; jeszcze coś z dzisiejszych ulubieńców francuskiej arystokracji: Claretiego, Craven etc., etc. Przed tą szafką, śliczną jak cacko, książkami do cacek podobnymi napełnioną, Zygmunt Korczyński stanął po krótkiej przechadzce wzdłuż i wszerz pracowni odbytej. Tylko co zjadł śniadanie w towarzystwie zapłakanej żony i matki, która wprawdzie z zupełnym spokojem jaką taką rozmowę przy stole utrzymywała, ale dziwnie bacznie wpatrywała się w niego. Zapłakane oczy żony i przenikliwe spojrzenia matki do reszty humor mu zepsuły. Czuł gwałtowną potrzebę czegoś, co by go rozerwało, pocieszyło, silnym jakimś wrażeniem omdlewającą istotę jego wstrząsnęło. Chciał malować — malować chciał zawsze, bo w sztuce, o której rojenia pochłonęły mu całą młodość, widział jedyne swoje przeznaczenie i jedyny piedestał, który mógł go umieścić wysoko... Dziś przecież, tak jak od czterech lat zawsze i co dzień, nie mógł wydobyć z siebie nic: żadnego pomysłu, żadnego ciepła, żadnej energii. Po krótkim okresie najpierwszej młodości, w którym zdawało mu się, że tworzy, i raz nawet coś drobnego, lecz niejaką wartość mającego utworzył, nastąpiła impotencja ciągła i zupełna. Wiedział o tym, że po widnokręgach sztuki przelatują często meteory natchnień słabych i niedokrwistych, które raz błysnąwszy nie wracają już nigdy, że w ambitnych szczególniej głowach bywają miraże natchnień, a wytężona ku jednemu celowi praca sprowadza czasem jeden jakiś wysilony i odradzać się nie mogący owoc. Ale nigdy ani na mgnienie oka nie pomyślał, że te meteory, miraże, ułudy jego tyczyć się mogą. O niemotę swego geniuszu oskarżał świat zewnętrzny. Od zewnętrznego świata oczekiwał wszystkiego i na niego zwalał wszystkie winy. Nie przychodził mu na myśl ani Tasso wielką pieśń swoją snujący w celi więziennej, ani Milton śpiewający o raju w wiekuistych ciemnościach ślepoty. Nie przychodziło mu na myśl, że w każdej fali powietrza, światła, woni, w każdym kamyku przydrożnym i każdej trawie polnej, w liniach każdego ludzkiego oblicza i westchnieniu każdej piersi ludzkiej tkwi cząstka duszy świata niewidzialnymi nićmi połączona z duszą artysty i w ruch ją wprawiać mogąca, jeżeli tylko naprawdę jest to dusza artysty. On był pewny, tak pewny, jak tego, iż żył i oddychał, że trzeba mu było gór, skał, mórz, puszcz, gorących szafirów niebieskich, nagich modeli, fantastycznych draperii, gwaru, gorączki, gonitwy, aby czuć, myśleć i tworzyć. Gdyby świat zewnętrzny oblał go jakim wielkim bogactwem i ugodził weń jakimi piorunami wrażeń... Tu, niestety, niestety! nic nie czyniło na nim wrażenia żadnego... Chodząc po swej pracowni obu rękami, jak nieraz już bywało, pochwycił się za włosy... Był to gest gniewu, czy rozpaczy, czy obu tych uczuć razem... Przy tym zjedzone przed chwilą śniadanie uczyniło go nieco ciężkim. Ten kucharz — przed samym ożenieniem się jego do Osowiec przybyły — doskonale gotował. Matka jego poprzestawała dawniej na starych i trochę już niedołężnych sługach, ale dla młodych państwa wszystko w domu odnowionym i ulepszonym zostało. Z takiej kuchni, jaka tu była teraz, niewidzialnie sączył się w żyły ludzkie ociężający olejek sybarytyzmu. Po półgodzinnym łechtaniu podniebienia wybornymi sosami i słodyczami uczuwało się potrzebę wyciągnięcia ciała na elastycznej kuszetce ponętnie ustawionej śród palm i dracen. Zbliżając się do szafki z książkami Zygmunt spojrzał po swojej postaci. Tyje, stanowczo tyje! Co chwilę porywała go złość lub rozpacz, jednak tyje! Wina to braku wrażeń. Czymże, jeżeli nie opasłym wołem, stać się może człowiek wszelkich wrażeń pozbawiony? Wpółleżąc na elastycznej kuszetce przerzucał tomik poezji Leopardiego, którego niezgłębiony smutek zgadzał się z dzisiejszym, od dość już dawna zresztą trwającym jego usposobieniem. Wszystkie westchnienia, łzy, zwątpienia wielkiego pesymisty stosował do siebie. Czytając o nicości i rozpaczy powszechnego życia myślał o swoim życiu. Nie spostrzegł, że drzwi pracowni otwierały się parę razy, a zza nich wyglądała i wnet znowu cofała się piękna kobieca główka w misterne puchy złocistych włosów i różowe astry ubrana. Parę razy główka ta zajrzała i cofnęła się, aż na koniec, równie cicho jak przedtem drzwi otwierając do pracowni weszła Klotylda. Trochę jeszcze zapłakane jej oczy nieśmiało i prawie pokornie utkwiły w twarzy męża, który od kart książeczki wzroku nie odrywał. Na młodziutkiej jej twarzy malowało się pytanie: „Podejść do niego, czy nie podejść? Przemówić, czy nie przemówić?“ Wahała się z tym nie dlatego, aby jeszcze czuła gniew lub urazę... Wprawdzie nie obdarzył on ją dzisiaj ani jednym serdecznym słowem lub choćby spojrzeniem i zdawał się nawet nie słyszeć tego, co ona do niego mówiła, wprawdzie obojętność ta, którą zresztą okazywał on jej teraz prawie zawsze, rozgniewała ją i rozżaliła tak bardzo, że przez całe dwie godziny snuła w ciężko zmartwionej swej głowie mnóstwo dziecinnych zamiarów wyjazdu, rozstania się, nawet samobójstwa. Ale żyć w nieporozumieniu z nim dłużej nad dwie godziny — przechodziło jej siły. Z natury była łagodną i łatwo przebaczającą. Pragnęła teraz pogodzenia się i choć jednej godziny pogodnego przestawania z nim sam na sam. Gdyby tylko wzrok podniósł na nią, z okrzykiem radości rzuciłaby się mu na szyję. Ale on nie spostrzegając czy udając, że nie spostrzega jej obecności, patrzał ciągle w książkę. Szafirowe jej oczy, blaskiem, głębią zdradzające temperament żywy i namiętny, były teraz bardzo strwożone, zmącone. Delikatne ramiona wzdłuż zgrabnej kibici opuściła i stała chwilę pośród pracowni, wahająca się, nieśmiała, rozkochana, aż na usta jej wybiegł figlarny uśmiech. Na palcach, cichutko, zbliżyła się do sztalug i odchylając zawieszone na nich płótno odsłoniła własny na wpół wymalowany portret. Posiadać swój portret ręką męża wykonany było od dnia zaręczyn z Zygmuntem ciągłym jej marzeniem. Po roku bezczynnego życia w Osowcach Zygmunt malować go zaczął, lecz dotąd nie skończył, robotę około rozpoczętego dzieła z dnia na dzień odkładając. Przed tym niedokończonym, lecz już dość wyraźnym wizerunkiem swoim Klotylda złożyła naprzód dyg głęboki, a potem przemawiać do niego zaczęła: — Dzień dobry pani. Dlaczego pani dziś taka smutna? Czy dlatego, że ktoś malować pani już nie chce? Ktoś jest bardzo niedobry. Wie on dobrze, że pani go kocha, kocha, kocha, a nie chce zapomnieć małego pani uniesienia i nadyma się, milczy, w książkę patrzy, kiedy pani przyszłaś i z całego serca pogodzić się już pragniesz... Biedna pani! Czy pani już nie kochają? O, nie, niech pani tak nie myśli, bo byłoby to zbyt bolesne... Ktoś jest tylko trochę kapryśny, trochę znudzony, ale niestały nie jest... I za cóż miałby przestać panią kochać? Przecież nie zmieniłaś się wcale na gorsze... owszem, trochę wyładniałaś jeszcze, a co do serca, tego nie odebrałaś mu dotąd ani cząsteczki... ani kropelki... ani iskierki... Łzy kręciły się w jej oczach, a w głosie drżał śmiech. W dziecinnym jej figlowaniu czuć było zaczynające rozdzierać się od zwątpienia serce kobiece; z ruchów jej, gestów, mimiki bił niewymowny wdzięk. Przed dwoma laty ten jej wdzięk wesoły i pełen gracji wprawiał Zygmunta w zachwyt; pod jego to wpływem, zarówno jak pod wrażeniem pięknej gry na fortepianie i śpiewu Klotyldy, rozpoczął on był małżeństwem uwieńczone staranie się o wypieszczoną i dość posażną jedynaczkę. Ale od tego czasu minęły dwa lata. Teraz uśmiechnął się wprawdzie, ale ze znudzenia i lekceważenia więcej niż z przyjemności. — Przeszkadzasz mi, Klociu — przemówił. Na dźwięk jego głosu frunęła ku niemu i z gracją przed nim przyklękła. — Przemówiłeś na koniec! Widzisz, ja pierwsza, ja, kobieta, przyszłam, aby pogodzić się z tobą. Powinno być przeciwnie, ale mniejsza o to! Kiedy się kocha, nie zważa się na miłość własną. Popatrz na mnie długo, dobrze, serdecznie, jak teraz rzadko patrzysz, i podaj mi rękę... Nie tylko wziął jej rękę, ale dość czule ją pocałował. — Więc nie jesteśmy już pogniewani? — z wybuchem radości zawołała. — Ach, nie! tylko... przeszkadzasz mi trochę... Znowu onieśmielona zaczęła: — Zdawało mi się, że nic nie robisz, bo przecież przerzucanie tej książki, którą znasz dobrze, nie jest robotą... — Wiele razy już ci mówiłem, że choć żadną pozytywną robotą zajęty nie jestem, nie idzie za tym, abym nic nie robił. Myślę... marzę... Wszak to materiał do przyszłej pracy... — To prawda — z powagą odpowiedziała — wiem o tym dobrze, ale jestem tak żywą... Czy chcesz zostać zupełnie samotnym? w takim razie odejdę... Może uległością jej ujęty uprzejmie przemówił: — Owszem. Miło mi zawsze, gdy blisko mnie jesteś... Twarz i nawet ręce jego pocałunkami osypała, ale wnet zerwała się z miejsca. — Dobrze. Mój Boże, jak to dobrze! Wezmę sobie książkę i cichutko tam w kątku sobie posiedzę... Kiedy już będziesz miał czas, razem może poczytamy, a po obiedzie na przechadzkę pójdziemy, znowu razem... la, la, la, la, la! Piękny jej głos napełnił pracownię radosną, krótką gamą; z mozaikowej płyty stolika wzięła małą książkę i na palcach szła z nią ku kanapce w przeciwległym rogu pokoju stojącej, gdy nagle usłyszała głos Zygmunta: — Tiens, tiens! Clotilde! pokaż mi tę książkę, którą trzymasz... co to? — Trzeci tom Musseta — z trochą zdziwienia odpowiedziała. — Skąd on się wziął tutaj? — książkę z rąk żony biorąc badał dalej. — Jakim sposobem mogłem nie spostrzec go na stole?... Młoda kobieta chmurnie na męża popatrzała. Twarz mu ożywiła się dziwnie nagle, a oczy, przygasłe wprzódy, błyskały. — Książkę tę — zaczęła zwolna — odwieziono tu przed kilku dniami z Korczyna... Wzięłam ją sama od posłańca i tu położyłam... Musiałeś ją pożyczać stryjence, pannie Teresie czy... Po ozdobny tomik rękę wyciągnął. — Daj mi to, a sama do czytania weź co innego, wszak ci to wszystko jedno... — Zupełnie wszystko jedno — odpowiedziała i podjąwszy tomik Leopardiego, który Zygmunt na posadzkę upuścił, usiadła z nim w przeciwległym rogu pokoju. Wesołość jej, szczęście jednym serdecznym słowem męża obudzone znikły bez śladu. Domyśliła się, komu w Korczynie pożyczoną była ta książka... Karty tej książki Zygmunt przerzucał teraz niecierpliwie, prawie gorączkowo, na nich i pomiędzy nimi czegoś szukając. Ta, której poezje te przesłał pragnąc przez nie wspomnienia jej obudzić i uczucia wskrzesić, odesłała mu je przy pierwszej zapewne sposobności bez słowa odpowiedzi na list, który towarzyszył książce. Może jednak pomiędzy jej stronicami znajdzie jaką kartkę albo na stronicach jaki wiersz, wyraz przez podkreślenie w znak porozumienia zamieniony. Szukał, nie znajdował nic, ale w zamian Justyna jak żywa stanęła mu przed wyobraźnią i dreszcz uczutego wrażenia przebiegł po ciele. Wtem w przeciwległym rogu pokoju głos kobiecy, trochę ostry i szyderski, przemówił: — Czy słyszałeś o tym, Zygmuncie, że panna Orzelska wkrótce zapewne za mąż wyjdzie? Prędkim ruchem twarz ku mówiącej zwrócił. — Za kogo? — rzucił krótko. — Za pana Różyca — odpowiedziała. Zygmunt wpółleżącą postawę na siedzącą zmienił. — Quelle idée! — zawołał. — Różyc nie ożeni się z nią nigdy! — Owszem — sucho i ostro twierdziła młoda kobieta — podobała mu się od razu i coraz więcej się podoba. Elle a de la chance, cette... cette... cette... rien du tout! Pani Kirłowa, która ma wielki wpływ na kuzyna, nad skojarzeniem tego małżeństwa pracuje, i od pana Kirły słyszałam, że zdecydowanie się na nie pana Różyca jest tylko kwestią czasu. Z krzywym trochę uśmiechem Zygmunt powtórzył: — Impossible! Co? ona, ten model na silną Dianę, miałaby wyjść za tego młodego starca!... Niedbale śmiejąc się chodzić zaczął po pracowni, ale oczy miał chmurne i błyskające pod ściągającymi się brwiami. Klotylda wodziła za nim wzrokiem i tym samym co wprzódy, suchym, ostrym, ironicznym głosem mówiła, w nieskończoność mówiła, o nadzwyczajnym, cudownym szczęściu, jakim takie zamążpójście byłoby dla takiej panny Orzelskiej... Bo czymże ona była? Córką opasłego, idiotycznego ojca, rezydentką siedzącą na łasce krewnych, prostą, zupełnie prostą dziewczyną, bez układu, wdzięku, dowcipu i jakiegokolwiek talentu. Gra nieźle, ale jak po francusku mówić zacznie, to aż uszy bolą... Une filie sans naissance et sans distinction... une rien du tout... Nie wiadomo nawet, co Różyc zrobi, gdy się z nią ożeni, i jak ją w świecie będzie mógł pokazać... Chyba przede wszystkim na pensję jaką ją odda... Model na Dianę! Zapewne, zdrową jest i silną, jakby była przebraną chłopką, ale ręce ma wiecznie opalone, jakby nigdy w życiu rękawiczek nie nosiła... Czy malarze wyobrażają Dianę w postaci rezydentki z opalonymi rękami? Pierś młodej kobiety szybko podnosiła się i opadała, gdy z drobnych jej ust sypały się te wszystkie złośliwe i obelżywe słowa. Roziskrzonymi oczami nie przestawała ani na chwilę wodzić za mężem, który przechadzając się ciągle zdawał się nie widzieć jej ani słyszeć. Pociągnął taśmę dzwonka i lokajowi, który zjawił się natychmiast, rzucił w zwykły sobie sposób krótki rozkaz: — Konie zaprzęgać! Lokaj zniknął za drzwiami, Klotylda porwała się z kanapki. — Jedziesz! — z żalem zawołała. Ironia i złośliwość, które wrzały w niej przed chwilą, znikły bez śladu; czuła już tylko, że mąż jej odjedzie i cały jej plan dnia szczęśliwie z nim spędzonego pierzchnie. — Muszę — obojętnie odpowiedział Zygmunt. — Dokąd? — zapytała znowu i ramionami objąć go próbowała, ale on twarzą zwracając się ku oknu po paru sekundach milczenia odpowiedział: — Do Korczyna! Zbladła i znieruchomiała. — Zygmusiu... Głos jej był teraz cichy, zdławiony. — Que veux-tu, chère enfant? — Ty tam nie pojedziesz, Zygmusiu... Szybko zwrócił się ku niej i z głębokim zdziwieniem zapytał: — Dlaczego? — Dlatego... — zaczęła — dlatego... I nie dokończyła. Strwożyła się, czy też ogarnął ją wstyd. — Dawno nie odwiedzałem stryja i mam do niego interes. Czy chciałabyś, abym zerwał stosunki z moim stryjem? — O, nie, nie! — z wybuchem zawołała — niech Bóg broni, abym wnosiła niezgodę do rodziny, w którą weszłam! — Czegóż więc sobie życzysz? Bladła i rumieniła się na przemian. Nie mogła, nie chciała być zupełnie szczerą. Duma i skromność usta jej zamykały. Wreszcie z płaczem prawie wybuchnęła: — Więc przynajmniej weź mię z sobą! — I to jest niepodobnym — perswadował. — Wiesz dobrze o słabym zdrowiu i dziwactwach stryjenki... częstych wizyt składać jej nie wypada... — To prawda — szepnęła mnąc i rozdzierając w palcach cieniutką chusteczkę. Najmniej baczne oko spostrzec by musiało, że bardzo cierpiała. — Jaki ty masz do stryja interes, Zygmusiu? — zapytała jeszcze, a niespokojne jej oczy tonęły w twarzy męża z takim natężeniem, jakby za cenę życia wyczytać z niej chciała prawdę. Uśmiechnął się. — Zmuszasz mię do mówienia ci o rzeczach nie zajmujących... Poradzić się chcę stryja co do zmian, jakie zaprowadzać należy przy zamienianiu gospodarstwa ekstensywnego na intensywne... Znowu zamknął jej usta, tak że nic odpowiedzieć nie umiała. Po krótkim więc wahaniu zarzuciła mu tylko ręce na szyję i lgnąc do niego całym swym lekkim, zgrabnym ciałem z błaganiem szeptała: — Dziś tam nie jedź... o mój jedyny... tylko dziś... proszę... proszę! Zygmunt łagodnie uwolnił się z jej objęcia, pocałował ją w czoło, dłonią parę razy po włosach jej powiódł i z tabureta biorąc kapelusz wymówił: — Do widzenia! Ne déraisonnez pas, ma mignonne! Za kilka godzin przecież powrócę! Wyszedł z pracowni. U podjazdu turkotały już koła powozu. Klotylda stała chwilę pośrodku pracowni z obwisłymi na suknię rękami, z przygryzioną wargą, bez kropli, zda się, krwi w twarzy, i po kilku dopiero minutach za głowę się pochwyciła. — Do niej pojechał! — zawołała. Z szybkością strzały przebiegła parę salonów i do pokoju matki męża wbiegając wybuchnęła płaczem. Pani Andrzejowa siedziała na tym samym co przed kilku godzinami fotelu, ale nie nad robotą pochylona. Na kolanach jej leżała rozłożona książka, a u kolan na niskim stołeczku siedziało kilkoletnie dziecko, dziewczynka w grubej spódniczce i perkalowej chustce na głowie. Jednym z zajęć, którym wdowa po Andrzeju Korczyńskim oddawała się od lat dwudziestu kilku, było uczenie wiejskich dzieci. W obszernym dworze i wsiach najbliższych pełno było dorosłych już teraz ludzi, którzy w dzieciństwie swoim codziennie przez czas jakiś wchodzili do jej pięknego pokoju i dłużej lub krócej u kolan jej przesiadywali. Zstępować ku nim, mieszać życie swoje z ich życiem ani mogła, ani chciała. Przechodziło to jej siły i od dawna już przekonała siebie, że obowiązkiem nie było. Ale te dzieci czysto, na tę przynajmniej chwilę, ubrane, czasem ładne, często dobre, nie raziły wcale jej smaku i przyzwyczajeń, pracując zaś nad nimi myślała, że spełnia zakon miłości bliźniego, nade wszystko zaś, że łączy się z Andrzejem w tym, co było jego najukochańszą ideą. Myśl o tej niewidzialnej łączni, którą przez tę pracę wytwarzała pomiędzy nim a sobą, sprawiała jej przejmującą, mistyczną rozkosz. Od dawna nieobecny i niepowrotny, nie przestawał on być dla niej natchnieniem i celem. Kiedy drzwi otworzyły się ze stukiem i śliczna kobieta w różowej sukni z nadaremnie tłumionym płaczem do pani Andrzejowej przypadła, dziewczynka cichutko wysunęła się z pokoju. Po raz pierwszy Klotylda powierzała matce męża swoje obawy i żale ratunku i rady od niej wzywając, a po części za los swój odpowiedzialną czyniąc. Tę odpowiedzialność pani Andrzejowa czuła i uznawała sama. Ona to na wezwanie Zygmunta pośpieszyła w strony zamieszkiwane przez rodziców Klotyldy i wahających się nieco skłoniła do powierzenia jej synowi siedemnastoletniego, pięknego, utalentowanego dziecka. Urodzenie, stosunki rodzinne, posag, same nawet muzykalne zdolności starannie rozwijane i które w przyszłości wzrastać jeszcze mogły, zapowiadały Klotyldzie przyszłość świetną. Miałażby ona teraz, z winy jej syna, być nieszczęśliwą? Wina jego ciężko spadała i na serce jej, i na sumienie. Wiedziała aż nadto, że skargi młodej kobiety były słuszne; rozumiała wybornie, że cierpienie jej było dotkliwe i niezasłużone. Drżała na myśl, czym stać się mogło to dziecko zbytku i pieszczot, gdyby miłość jego dla męża, jedyna, na jaką zdobyć się mogło, nieodwzajemniona, zdeptana, zagasła. Na swoim i więcej niż na swoim, bo na syna swojego sumieniu czuła odpowiedzialność, nie tylko już za szczęście, ale i za duszę tej niewinnej dotąd i kochającej istoty ludzkiej. W samej sobie nosząc wierność niezłomną syna po prostu zrozumieć nie mogła. Przed dwoma laty przecież widziała go zakochanym w Klotyldzie. Jednak o wystygnięciu tego uczucia wiedziała z większą jeszcze pewnością niż sama Klotylda. Przed dwoma miesiącami odprawiła jedną ze swych służących, którą Zygmunt nazywał modelem do Fryny i w której towarzystwie parę razy spostrzegła go była w parku. A teraz te wycieczki do Korczyna? Kochałżeby on naprawdę Justynę, a miłość dla Klotyldy byłażby w nim tylko omyłką zmysłów czy wyobraźni? Ależ gdyby ją kochał prawdziwie i silnie, byłby ją pojął za żonę! Ona małżeństwa tego nie chciała, sprzeciwiała się mu, to prawda, przymusu jednak na jego wolę, gdyby ją był stanowczo objawił, nie wywierałaby nigdy. Sam wahał się, namyślał, chciał i nie chciał, na koniec odjechał, i zdawało się, że o wszystkim, co go z Justyną wiązało, zapomniał. Teraz jednak... znowu... Co to wszystko znaczyło? Czule, macierzyńsko obejmowała synową, głowę jej do piersi tuliła i z łagodnym spokojem pocieszała ją wszystkim, czym mogła; o jej obawach i cierpieniach poważnie z Zygmuntem pomówić przyrzekała, a na dnie duszy snuła rozpaczliwe myśli i pytania. Kiedy młoda kobieta, której uczynione zwierzenia, a także pieszczoty i obietnice matki ulgę przyniosły, blada i spłakana, ale już znowu uśmiechająca się do życia, wyszła do ogrodu, aby ulubione kwiaty swe obejrzeć, pani Andrzejowa powstała i poruszyła stojący na stole dzwonek. — Dokąd pan Zygmunt pojechał? — zapytała zjawiającego się we drzwiach lokaja. Miała jeszcze trochę nadziei, że pojechał nie do Korczyna, a usłyszawszy odpowiedź, która jej tę nadzieję odbierała, po chwilowym milczeniu rzekła jeszcze: — Kiedy powróci, powiedz, że proszę, aby zaraz przyszedł do mnie. Po odejściu służącego długo sama jedna stała pośrodku pokoju z rękami splecionymi i opartymi o stół, pełen dzienników i książek. Na blade jej policzki wystąpiły plamy ognistych rumieńców. Wrzała w niej burza zgrozy i niezmiernego żalu. Zbyt wiele w samotności rozważała i myślała, aby miłość i nawet namiętność wzrok jej utrzymać mogły w wiecznej ślepocie. To zaś, co niezupełnie jeszcze dokładnie, ale już spostrzegała, było grubą ciemnością zachodzącą na najdroższe ideały i wszystkie pociechy i chluby.
Po niełatwym rejsie morskim, zaopatrzony w listy polecające do generała Waszyngtona, Pułaski wylądował 23 lipca 1777 roku w Marbelhead w stanie Massachusetts. Kwatera naczelnego wodza znajdowała się podówczas w Neshaming Falls w Bucks County w stanie Pensylwania, tam też udał się Pułaski. Przekazał Waszyngtonowi listy polecająceKiedy Dominika Wielowieyska na łamach „Gazety Wyborczej” opisała szczegóły spotkania prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego z ambasadorem USA w Polsce Markiem Brzezinskim, rozpętała się burza w sieci. Internauci, w tym dziennikarze, sugerują, że informatorem dziennikarki „GW” mógł być sam ambasador. CZYTAJ TAKŻE: -Ambasador Mark Brzezinski uspokaja: „Mamy tu wysoką gotowość bojową, która naprawdę jest zabezpieczeniem na wszystkich kierunkach” -Brzezinski zacytował swojego ojca. „Powtarzał: za bardzo ufamy temu Putinowi, wciągamy go na Zachód bez odpowiedniego rozliczenia” „Kulisy tajnego spotkania” W swoim tekście Wielowieyska podkreśla niejednokrotnie, że spotkanie lidera partii rządzącej z dyplomatą było utrzymane w tajemnicy i nawet amerykańska ambasada w Warszawie oficjalnie nie udzieliła żadnych informacji poza tym, że doradca ds. PR ambasadora Brzezińskiego „nie zaprzeczył, że do spotkania doszło”. Fakt, że miało miejsce już po rosyjskiej agresji na Ukrainę i że było ono utrzymywane w ścisłej tajemnicy, każe przypuszczać, że jego charakter był poufny. To jednak nie przeszkodziło „Gazecie Wyborczej” chwalić się, że „ujawnia kulisy” tego wydarzenia. Wielowieyska jak zawsze nie stroni od rozważań nad relacjami między Nowogrodzką a Pałacem Prezydenckim i stwarzaniem wrażenia, że między prezesem Jarosławem Kaczyńskim a prezydentem Andrzejem Dudą nie układa się najlepiej. Jednym z informatorów jest tajemniczy polityk opozycji, który miał doradzać Brzezińskiemu, w jaki sposób obłaskawić ten straszny PiS, czyniąc „pewne gesty przyjaźni, które nie oznaczają zdrady przekonań, ale mogą pomóc w relacjach” z ugrupowaniem rządzącym. Ambasador USA w Polsce, właśnie podążając za radą niewymienionego z nazwiska informatora dziennika z Czerskiej, w obecności mediów złożyć kwiaty na grobie śp. pary prezydenckiej Lecha i Marii Kaczyńskich na Wawelu, ponieważ prezes PiS „jest czuły na takie gesty”. Z drugiej strony Kaczyński, którego Duda irytuje, nie był zadowolony, że prezydent się tak zbudował politycznie na wojnie i stał głównym łącznikiem między obozem rządzącym a administracją Bidena — wskazuje Dominika Wielowieyska, dodając, że tajne spotkanie odbyło się w tych właśnie okolicznościach. Relacje Warszawa-Bruksela i podatek korporacyjny Okazuje się jednak, że okoliczności było znacznie więcej, gdyż od wizyty Brzezińskiego na Wawelu do rosyjskiej agresji na Ukrainę upłynął prawie miesiąc. Brzezinskiemu zależało na załagodzeniu relacji między Warszawą i Brukselą przede wszystkim z powodu wspomnianego globalnego podatku od korporacji. Polska blokowała porozumienie, nie zważając na błagania francuskiej prezydencji. Rząd PiS chciał w ten sposób wymóc na Brukseli ustępstwa w sprawie praworządności i pieniędzy z Funduszu Odbudowy. Ale i Waszyngton bardzo chce, aby ten projekt wszedł w życie — pisze dziennikarka „GW”, wyjaśniając, że celem tak ważnego dla Brukseli i Waszyngtonu projektu jest „opodatkowanie wielkich korporacji, które tak kombinują, by praktycznie nie dokładać się do budżetów państw, na których terenie działają”, a rozwiązania, które miałby umożliwiać projekt są dwa: opodatkowanie wielkich korporacji tam, gdzie osiągają przychody oraz wprowadzenie minimalnego efektywnego podatku CIT na poziomie 15 proc. Brzezinski przedstawił to oczekiwanie Kaczyńskiemu, ale prezes PiS planował wynegocjować coś w zamian: chciał, aby Amerykanie naciskali na Unię w sprawie akceptacji KPO, a poza tym żądał, aby Stany Zjednoczone zdecydowały się na stałe bazy wojskowe na terenie Polski — podkreśla Wielowieyska. „Strona polska jest rozczarowana” Dziennikarka zwraca uwagę, że spotkanie było utrzymane w tajemnicy i wiedziało o nim „bardzo wąskie grono osób”, nie ujawniano jego szczegółów, a co więcej - było ono bardzo ważne dla administracji prezydenta USA Joe Bidena, natomiast ambasador USA w Polsce został za nie w Waszyngtonie doceniony jako „dyplomata, który w trudnych warunkach podjął owocne negocjacje” - pisze Wielowieyska, cytując anonimowego rozmówcę. O poufnym charakterze kilkugodzinnej rozmowy między Jarosławem Kaczyńskim a Markiem Brzezinskim świadczy fakt, że amerykańska ambasada w Polsce oficjalnie nie udzieliła dziennikarce „GW” informacji o samym wydarzeniu i tematach spotkania. Doradca Brzezinskiego, James Wolfe jedynie „nie zaprzeczył”, że miało ono miejsce. Jak zwraca uwagę autorka tekstu o kulisach tajnego spotkania, po rozmowach do Polski przyjechała szefowa KE Ursula von der Leyen, aby zaakceptować KPO. Polska przestała blokować globalny podatek od korporacji (co niewiele zresztą pomogło, bo teraz Węgry go blokują, licząc, że też coś ugrają z Brukselą). Pod koniec czerwca pojawiły się mediach przecieki o stałych bazach USA w Polsce. „Dziennik Gazeta Prawna” napisał, że „największym pośrednikiem w przekazywaniu broni Ukrainie ma być Polska, na której terenie znajdą się stałe bazy”. Taką informację podał również serwis który powołał się na dwa źródła, z czego przynajmniej jedno jest członkiem polskiego rządu. Decyzja miała zostać oficjalnie ogłoszona po 30 czerwca — wskazuje Wielowieyska. Kolejnym ważnym wydarzeniem była ogłoszona przez amerykańskiego przywódcę decyzja o utworzeniu w Polsce stałej kwatery głównej V Korpusu Armii USA i wreszcie madrycki szczyt NATO i deklaracja Amerykanów, że „w zależności od zagrożenia US Army będzie dalej zwiększać obecność w Europie”. Czy to zadowala PiS? Po szczycie w Madrycie z Pałacu Prezydenckiego płynęły sygnały, że jednak strona polska jest rozczarowana — czytamy dalej. Rozczarowani mieli być również „polscy wojskowi, z którymi rozmawiał np. Onet”. Duda jest tym wszystkim rozczarowany. Zapewne szczerze, ale rozpuszczając tę wiadomość, ludzie prezydenta być może chcieli dać też do zrozumienia, że Kaczyński nie okazał się tak skuteczny w negocjacjach, jak początkowo się wydawało — podkreśla autorka tekstu. Amerykanie będą teraz rozmawiać z Węgrami? Wielowieyska wskazuje, że obecnie „układanka zaczyna się sypać”. Po akceptacji KPO w Unii odezwały się protesty, że Polska w gruncie rzeczy nie przywróciła praworządności i na von der Leyen spadła ostra krytyka. Pieniądze z Funduszu Odbudowy wciąż są niepewne. Szczyt NATO, który nie spełnił oczekiwań Warszawy, nieoczekiwanie połączył prezydenta i prezesa, bo również Kaczyński traci cierpliwość. Zapytany o nowe „kamienie milowe” wyznaczone przez UE, potwierdził, że słyszy, że „coś się znowu nie podoba” — pisze. W dalszej części cytuje słynną już wypowiedź prezesa PiS ze skierowanymi do Brukseli słowami „koniec tego dobrego” i ” z punktu widzenia traktatów nie mamy żadnych obowiązków, żeby słuchać Unii w sprawie wymiaru sprawiedliwości”. Tyle że Unii Kaczyński takie rzeczy może opowiadać, ale w stosunkach z USA nie będzie już taki przebojowy — niezwykle „odkrywczo” stwierdza Dominika Wielowieyska, dodając, że Amerykanie najprawdopodobniej „zajmą się teraz Węgrami” i ich postawą wobec korporacyjnego podatku. Na razie trwają w uporze, ale już wkrótce ustąpią w tajemniczych okolicznościach. — wskazuje. Wielowieyska „zakapowała” swoje źródło? Artykuł w „GW” o kulisach poufnego spotkania wywołał falę komentarzy w sieci. Część użytkowników Twittera sugeruje, że informatorem był ambasador Brzezinski i dziennikarka sama to ujawniła. Dzień dobry, Ekscelencjo @USAmbPoland . Jak się spało? A teraz pytanie. W jakiej szkole dyplomacji nauczyli Pana, że natychmiast po poufnym spotkaniu z liderem ugrupowania rządzącego w kraju przyjmującym ambasador zdradza jego przebieg mediom opozycyjnym? Pozdrawiam serdecznie. Czy Wam się też wydaje, że @DWielowieyska w tym tekście zakapowała swoje źródło? @gazeta_wyborcza ma w denuncjowaniu informatorów pewną tradycję. Jednak ujawnienie @USAmbPoland jako człowieka, który lata z gębą do gazety to nowa jakość „Na spotkaniu, trzymanym w ścisłej tajemnicy” Zadanie z logiki, trudne: Wyciekły informacje z tajnego spotkania panów A i B. Informatorem nie byl pan A. 1. Kto przekazał informacje? 2 (advanced). Czy pan B jest godny zaufania? 3 (master). Co sądzić o instytucji pana B? Jeżeli informatorem był rzeczywiście ambasador (a przemawiać za tym może fakt, że Dominika Wielowieyska lubująca się we „wróżeniu z fusów” z taką pewnością pisze o rozmowach USA z Węgrami i o tym, co zrobi Budapeszt), nie najlepiej świadczyłoby to o jego działaniach. Z drugiej strony Georgette Mosbacher także przejrzała na oczy dopiero po opuszczeniu placówki. aja/Twitter,Spór ten i stanowisko dwóch tych nieprzyjaznych stronnictw względem siebie mimowolnie przypomina podobne spory za czasów Zygmunta I. w 1543 r., z tą wielką jednak różnicą, iż obecne noszą charakter nierównie gwałtowniejszy, stosownie jak przewinienia z jednej, a skargi i zarzuty z drugiej strony były nierównie cięższego kalibru W etiopskiej ortodoksyjnej wierze Tewahido etiopscy mnisi/księża uczą nas o czterech „ukrytych” wejść na ziemi, znajdujących się na biegunach Północy, Południa, Wschodu i Zachodu. Uczono nas tak daleko na wschodzie, jak to tylko możliwe, na ziemi, która jest bramą do Raju/Edenu. Tak daleko na zachód, jak się da, jest ujście Gehenny/Piekła. Jak najdalej na południe znajduje się ziemia Błogosławionych, zamieszkałych przez świętych, pierworodnych Kapłanów Izraela, żyjących 1000 lat. Tak daleko na północ, jak możesz się udać, jest kraina żywych ludzi, gdzie mieszkają Enoch, Eliasz i inni święci, którzy przekroczyli granicę i nigdy nie stanęli w obliczu żądła śmierci. Uczono nas, że kiedy docierasz do tego „ukrytego” miejsca na północy, chmury są tak gęste, że nawet ptaki nie mogą przez nie przelecieć. Dzielimy się z wami odkryciem Pustej Ziemi, jak zeznał poniżej admirał admirałaPowyższe dwie wypowiedzi największego współczesnego odkrywcy, kontradmirała Richarda E. Byrda z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, nie mogą być zrozumiane ani sensowne zgodnie ze starymi teoriami geograficznymi, że ziemia jest solidną kulą z ognistym jądrem, zarówno biegun północny, jak i południowy są punktami stałymi. Gdyby tak było i gdyby admirał Byrd przeleciał odpowiednio 1700 i 2300 mil przez biegun północny i południowy, do oblodzonych i zaśnieżonych krain leżących po drugiej stronie, których geografia jest dość dobrze znana, byłoby dla niego niezrozumiałe. złożyć takie oświadczenie, nazywając to terytorium po drugiej stronie biegunów „wielką niewiadomą”.Nie miałby też powodu, by używać terminu „Kraina wiecznej tajemnicy”. Byrd nie był poetą, a to, co opisał, było tym, co zaobserwował ze swojego samolotu. Podczas lotu arktycznego 1700 mil za biegunem północnym poinformował przez radio, że widział pod sobą nie lód i śnieg, ale obszary lądowe składające się z gór, lasów, zielonej roślinności, jezior i rzek, a w zaroślach zobaczył dziwne zwierzę przypominający mamuta znalezionego zamrożonego w lodzie Arktyki. Najwyraźniej wszedł w rejon cieplejszy niż Terytorium skute lodem, które rozciąga się od bieguna po Syberię. Gdyby Byrd miał na myśli ten region, nie miałby powodu nazywać go „Wielką Nieznaną”, ponieważ można do niego dotrzeć, lecąc przez Biegun na drugą stronę regionu sposób, w jaki możemy zrozumieć zagadkowe twierdzenia Byrda, to odrzucenie tradycyjnej koncepcji formowania się ziemi i przyjęcie zupełnie nowej, zgodnie z którą jej krańce arktyczne i antarktyczne nie są wypukłe, lecz wklęsłe, i że Byrd ”wszedł” w wklęsłości polarną, gdy wyszedł poza bieguny. Innymi słowy, nie przebył biegunów na drugą stronę, ale wszedł w biegunową wklęsłość lub depresję, która, otwiera się na puste wnętrze ziemi, ojczyznę roślin, życia zwierząt i ludzi, ciesząc się tropikalnym klimatem. Jest to „Wielka Nieznana”, do której odnosił się Byrd, kiedy wygłaszał to oświadczenie – a nie do lodu – i śniegu po drugiej stronie Bieguna Północnego, rozciągającego się na wyższe partie teoria geograficzna przedstawiona po raz pierwszy wyjaśnia dziwne, zagadkowe stwierdzenia Byrda i pokazuje, że wielki odkrywca nie był marzycielem, jak może się wydawać temu, kto trzyma się starych teorii geograficznych. Byrd wkroczył na zupełnie nowe terytorium, które było „nieznane”, ponieważ nie było go na żadnej mapie i nie było go na żadnej mapie, ponieważ wszystkie mapy zostały sporządzone w oparciu o przekonanie, że ziemia jest kulista i solidna. Ponieważ prawie wszystkie lądy na tej stałej sferze zostały zbadane i zarejestrowane przez polarników, na takich mapach nie mogło być miejsca na terytorium, które odkrył admirał Byrd i które nazwał „Wielkim Nieznanym” – nieznane, bo nie na żadnej mapie. Był to obszar lądu tak duży jak Ameryka tę można rozwiązać tylko wtedy, gdy przyjmiemy przedstawioną w tej książce podstawową koncepcję formowania się Ziemi, popartą obserwacjami badaczy Arktyki, które będą tu cytowane. Zgodnie z tą nową rewolucyjną koncepcją, ziemia nie jest litą kulą, ale jest pusta, z otworami na biegunach, a admirał Byrd wszedł do tych otworów na odległość około 4000 mil podczas swoich wypraw arktycznych i antarktycznych w 1947 i 1956 roku. „Wielka Nieznana”, do której odnosił się Byrd, to bezlodowy obszar lądu wewnątrz zagłębień polarnych, otwierający się na puste wnętrze ziemi. Jeśli ta koncepcja jest słuszna, co spróbujemy udowodnić, to zarówno biegun północny, jak i południowy nie mogą istnieć, ponieważ znajdowałyby się w powietrzu, w środku otworów polarnych, a nie na powierzchni ten został po raz pierwszy przedstawiony przez amerykańskiego pisarza Williama Reeda w książce „Upiór biegunów”, opublikowanej w 1906 r., wkrótce po tym, jak admirał Peary stwierdził, że odkrył biegun północny i zaprzeczał, że naprawdę to zrobił. W 1920 roku ukazała się kolejna książka Marshalla Gardnera „Podróż do wnętrza Ziemi co naprawdę odkryto na biegunach?”, z tym samym stwierdzeniem. Co dziwne, Gardner nie miał żadnej wiedzy na temat książki Reeda i samodzielnie doszedł do swoich wniosków. Zarówno Reed, jak i Gardner twierdzili, że ziemia jest pusta, z otworami na biegunach i że w jej wnętrzu żyje ogromna populacja milionów mieszkańców, tworzących zaawansowaną cywilizację. Jest to prawdopodobnie „Wielka Nieznana”, do której odniósł się admirał Byrd nie mógł mieć na myśli żadnej części znanej powierzchni Ziemi, kiedy mówił o „Wielkim Nieznanym”, ale raczej nowy, nieznany dotąd obszar lądowy, wolny od lodu i śniegu, z zieloną roślinnością, lasami i zwierzętami. życie, które nie istnieje nigdzie na powierzchni Ziemi, ale wewnątrz depresji polarnej, otrzymując ciepło ze swojego pustego wnętrza, które ma wyższą temperaturę niż powierzchnia, z którą się komunikuje. Tylko na podstawie tej koncepcji możemy zrozumieć wypowiedzi admirała wyprawyW styczniu 1956 roku admirał Byrd poprowadził kolejną ekspedycję na Antarktydę i przeniknął tam na odległość 2300 mil *za* biegun południowy. Ogłoszenie radiowe w tym czasie (13 stycznia 1956 r.) głosiło: „13 stycznia członkowie ekspedycji amerykańskiej spenetrowali obszar lądowy 2300 mil *za* biegunem. Lot wykonał kontradmirał George Dufek z United States Navy Air Unit”.Słowo „poza” jest bardzo znaczące i będzie zagadkowe dla tych, którzy wierzą w starą koncepcję solidnej ziemi. Oznaczałoby to wówczas region po drugiej stronie kontynentu antarktycznego i ocean poza nim i nie byłby „rozległym nowym terytorium” (nie na żadnej mapie), ani jego wyprawa, która znalazła to terytorium, nie byłaby „najważniejszą wyprawą”. w historii świata”. Geografia Antarktydy jest dość dobrze znana, a admirał Byrd nie dodał niczego istotnego do naszej wiedzy na temat kontynentu antarktycznego. Jeśli tak jest, to dlaczego miałby wygłaszać tak pozornie dzikie i niepoparte poparciem twierdzenia – zwłaszcza biorąc pod uwagę jego wysoką pozycję jako kontradmirał Marynarki Wojennej USA i reputację wielkiego odkrywcy?Ta zagadka zostaje rozwiązana, gdy zrozumiemy nową teorię geograficzną Pustej Ziemi, co jest jedynym sposobem, w jaki możemy dostrzec sens w wypowiedziach admirała Byrda i nie uważać go za wizjonera, który widział miraże w regionach polarnych lub przynajmniej wyobrażał sobie, że to powrocie z wyprawy na Antarktydę 13 marca 1956 r. Byrd zauważył: „Obecna ekspedycja otworzyła nowe, rozległe lądy”. Słowo „ziemia” jest bardzo znaczące. Nie mógł odnieść się do żadnej części kontynentu antarktycznego, ponieważ żadna z nich nie składa się z „lądu”, a całość z lodu, a poza tym jej geografia jest dość dobrze znana, a Byrd nie wniósł żadnego godnego uwagi wkładu w geografię Antarktyki , podobnie jak inni odkrywcy, którzy pozostawili swoje nazwiska jako pomniki w geografii tego obszaru. Gdyby Byrd odkrył ogromny nowy obszar na Antarktydzie, zażądałby go dla rządu Stanów Zjednoczonych i zostałby nazwany jego imieniem, tak samo jak w przypadku, gdyby jego 1700 milowy lot poza Biegun Północny odbywał się nad powierzchnią Ziemi między biegunami i nie znajdujemy żadnych takich osiągnięć, które zasługiwałyby na uznanie wielkiego odkrywcy, ani nie pozostawił on swojego nazwiska w geografii Arktyki i Antarktyki w takim stopniu, na jaki wskazywałyby jego wypowiedzi o odkryciu nowego, rozległego obszaru lądowego. Gdyby jego ekspedycja antarktyczna otworzyła nowy, ogromny obszar lodu na zamarzniętym kontynencie Antarktydy, nie byłoby właściwe użycie słowa „ląd”, co oznacza bezlodowy region podobny do tego, nad którym Byrd przeleciał 1700 mil poza północ bieguna, który miał zieloną roślinność, lasy i życie zwierzęce. Możemy zatem wnioskować, że jego wyprawa z 1956 r. na odległość 2300 mil za biegunem południowym odbyła się na podobnym bezlodowym terytorium, które nie zostało zapisane na żadnej mapie, ani nad żadną częścią kontynentu następnym roku, w 1957 roku, przed śmiercią, Byrd nazwał tę krainę za biegunem południowym (nie „lodem” po drugiej stronie bieguna południowego) „zaczarowanym kontynentem na niebie, krainą wiecznej tajemnicy”. Nie mógłby użyć tego stwierdzenia, gdyby odniósł się do tej części lodowatego kontynentu Antarktydy, która leży po drugiej stronie bieguna południowego. Słowa „wieczna tajemnica” oczywiście odnoszą się do czegoś innego. Odnoszą się do cieplejszego terytorium nie pokazanego na żadnej mapie, które znajduje się wewnątrz Otworu Bieguna Południowego prowadzącego do pustego wnętrza „ten zaczarowany kontynent na niebie” odnosi się oczywiście do obszaru lądu, a nie lodu, odbijającego się w niebie, który działa jak lustro, dziwne zjawisko obserwowane przez wielu polarników, którzy mówią o „wyspie na niebie” lub „niebo wodne”, w zależności od tego, czy niebo w regionach polarnych odbija ląd czy wodę. Gdyby Byrd zobaczył odbicie wody lub lodu, nie użyłby słowa „kontynent”, ani nie nazwałby go „zaczarowanym” kontynentem. Był „zaczarowany”, ponieważ zgodnie z przyjętymi koncepcjami geograficznymi ten kontynent, który Byrd widział odbity w niebie (gdzie kule wody działają jak lustro dla powierzchni poniżej), nie mógł teraz słowa Raya Palmera, redaktora magazynu „Flying Saucers” i czołowego amerykańskiego eksperta od latających spodków, który jest zdania, że odkrycia admirała Byrda w rejonach Arktyki i Antarktyki dostarczają wyjaśnienia pochodzenia latających spodków: które, jego zdaniem, nie pochodzą z innych planet, ale z pustego wnętrza Ziemi, gdzie istnieje zaawansowana cywilizacja znacznie wyprzedzająca nas w lotnictwie, używająca latających spodków do podróży powietrznych, docierająca na zewnątrz Ziemi przez otwory polarne. Palmer wyjaśnia swoje poglądy w następujący sposób:„Jak dobrze znana jest Ziemia? Czy jest jakiś obszar na Ziemi, który można uznać za możliwe pochodzenie latających spodków? Istnieją dwa. Dwa główne obszary o znaczeniu to Antarktyka i przeloty admirała Byrda nad obydwoma biegunami dowodzą, że istnieje „dziwność” kształtu Ziemi w obu obszarach polarnych. Byrd poleciał na Biegun Północny, ale nie zatrzymał się tam i zawrócił, ale przeszedł 1 700 mil dalej, a następnie wrócił do swojej bazy arktycznej (z powodu wyczerpania zapasów benzyny). W miarę postępu za punktem biegunowym bezlodowa ziemia i jeziora, góry pokryte drzewami, a nawet potworne zwierzę, przypominające mamuta starożytności, poruszało się po zaroślach; a wszystko to zostało zgłoszone drogą radiową przez pasażerów samolotu. Przez prawie całe 1700 mil samolot przeleciał nad lądem, górami, drzewami, jeziorami i była ta nieznana kraina? Czy Byrd, podróżując na północ, wszedł do pustego wnętrza Ziemi przez północny otwór polarny? Później wyprawa Byrda udała się na Biegun Południowy i po jego przejściu przeszła 2300 mil dalej.„Po raz kolejny wkroczyliśmy w nieznaną i tajemniczą krainę, której nie ma na dzisiejszych mapach. I po raz kolejny nie znajdujemy zapowiedzi poza wstępną zapowiedzią osiągnięcia (ze względu na oficjalne zatajenie informacji o nim – autor). I, co najdziwniejsze, miliony na świecie pochłaniają ogłoszenia i rejestrują kompletną pustkę, jeśli chodzi o ciekawość.„Oto zatem fakty. Na obu biegunach istnieją nieznane i rozległe obszary lądowe, bynajmniej nie nadające się do zamieszkania, rozciągające się na rozległych odległościach, które można nazwać ogromnymi, ponieważ obejmują obszar większy niż jakikolwiek znany obszar kontynentalny! Tajemnicza Kraina Bieguna Północnego widziała Byrda i jego załogę w odległości co najmniej 1700 mil w poprzek tego kierunku i nie można go sobie wyobrazić, że jest tylko wąskim pasem. Jest to obszar być może tak duży jak całe Stany Zjednoczone!„W przypadku bieguna południowego, ziemia przemierzona za biegunem obejmowała obszar tak duży jak Ameryka Północna oraz południowy kontynent polarny.„Latające spodki mogły pochodzić z tych dwóch nieznanych krain »poza Polakami«. W opinii redakcji „Latających Spodków” nikt nie może zaprzeczyć istnieniu tych ziem, biorąc pod uwagę fakty z dwóch opisanych przez nas ekspedycji”.Jeśli kontradmirał Byrd twierdził, że jego wyprawa na biegun południowy była „najważniejszą wyprawą w historii świata”, a po powrocie z ekspedycji zauważył: „Obecna ekspedycja otworzyła nowy rozległy ląd”, byłoby dziwne i niewytłumaczalne, jak tak wielkie odkrycie nowego obszaru lądowego, tak dużego jak Ameryka Północna, porównywalne z odkryciem Ameryki przez Kolumba, nie zyskało żadnej uwagi i zostało prawie całkowicie zapomniane, tak że nikt o tym nie wiedział od najbardziej ignorancki do najbardziej racjonalnym wyjaśnieniem tej tajemnicy jest krótkie ogłoszenie w amerykańskiej prasie na podstawie raportu radiowego admirała Byrda, dalsze rozgłosy zostały stłumione przez rząd, w którego służbie Byrd pracował i który miał ważne polityczne powody, dla których historyczne odkrycie admirała Byrda powinno nie dać się poznać światu. Odkrył bowiem dwa nieznane obszary lądowe, mające w sumie 4000 mil średnicy i prawdopodobnie tak duże, jak kontynenty Ameryki Północnej i Południowej, ponieważ samoloty Byrda zawróciły, nie dochodząc do końca tego terytorium, którego nie zapisano na żadnej mapie. Najwyraźniej rząd Stanów Zjednoczonych obawiał się, że jakiś inny rząd może dowiedzieć się o odkryciu Byrda i przeprowadzić podobne loty, posuwając się znacznie głębiej niż Byrd i być może uznając ten obszar za swój wypowiedź Byrda z 1957 r. na krótko przed śmiercią, w której nowe terytorium, które odkrył poza Polakami nazwał „zaczarowanym kontynentem na niebie” i „krainą wiecznej tajemnicy”, Palmer mówi:„Biorąc pod uwagę to wszystko, czy można się dziwić, że wszystkie narody świata nagle uznały region bieguna południowego (w szczególności) i region bieguna północnego za tak intensywnie interesujący i ważny, i rozpoczęły eksploracje na naprawdę ogromną skalę?”Palmer konkluduje, że ten nowy obszar lądowy, który odkrył Byrd i którego nie ma na żadnej mapie, istnieje wewnątrz, a nie poza ziemią, ponieważ geografia na zewnątrz jest dość dobrze znana, podczas gdy geografia wnętrza (w obrębie depresji polarnej) jest „ nieznany.” Z tego powodu Byrd nazwał to „Wielką Nieznaną”.Po omówieniu znaczenia użycia terminu „za” biegunem przez Byrda zamiast „po drugiej stronie” bieguna na drugą stronę regionów arktycznych lub antarktycznych, Palmer dochodzi do wniosku, że to, o czym mówił Byrd, było nieznanym obszarem lądowym wewnątrz wklęsłości polarnej. i połączenie z cieplejszym wnętrzem Ziemi, które odpowiada za zieloną roślinność i życie zwierzęce. Jest „nieznany”, ponieważ nie znajduje się na zewnętrznej powierzchni Ziemi i dlatego nie jest zapisany na żadnej mapie. Palmer pisze:W lutym 1947 r. admirał Richard E. Byrd, jedyny człowiek, który zrobił najwięcej, aby uczynić Biegun Północny znanym obszarem, wydał następujące oświadczenie: „Chciałbym zobaczyć ląd za Biegunem. Ten obszar poza biegunem jest centrum Wielkiego ludzi czyta to oświadczenie w swoich codziennych gazetach. A miliony były zachwycone kolejnym lotem admirała na biegun i do punktu 1700 mil dalej. Miliony usłyszały radiowy opis lotu, który został również opublikowany w to była ziemia? Spójrz na swoją mapę. Oblicz odległość od wszystkich znanych lądów, o których wspomnieliśmy wcześniej (Syberia, Spitzbergen, Alaska, Kanada, Finlandia, Norwegia, Grenlandia i Islandia). Spora część z nich mieści się w zakresie 1700 mil. Ale żaden z nich nie znajduje się w promieniu 200 mil od bieguna. Byrd przeleciał nad nieznanym lądem. On sam nazwał to „wielką niewiadomą”. I rzeczywiście jest świetnie. Gdyż po przebyciu 1700 mil nad lądem został zmuszony do powrotu z powodu braku benzyny, a on jeszcze nie osiągnął końca; Powinien wrócić do „cywilizacji”. Ale nie był. Nie powinien widzieć nic poza pokrytym lodem oceanem, a co najwyżej częściowo otwartym oceanem. Zamiast tego był nad górami pokrytymi Najbardziej wysunięta na północ granica linii lasu znajduje się daleko na Alasce, w Kanadzie i na Syberii. Na północ od tej linii nie rośnie żadne drzewo! Na całym biegunie północnym drzewo nie rośnie w promieniu 1700 mil od my tu mamy? Mamy dobrze udokumentowany lot admirała Richarda E. Byrda do krainy za biegunem, którą tak bardzo chciał zobaczyć, ponieważ była to centrum wielkiego nieznanego, centrum tajemnicy. Podobno jego życzenie zostało w pełni spełnione, jednak dziś nigdzie nie wspomina się o tej tajemniczej krainie. Czemu? Czy to była fikcja lotu z 1947 roku? Czy wszystkie gazety kłamały? Czy radio z samolotu Byrda kłamało?Nie, admirał Byrd przeleciał za Co miał na myśli admirał, gdy użył tego słowa? Jak można wyjść „poza” biegun? Zastanówmy się przez chwilę. Wyobraźmy sobie, że jakimś cudownym sposobem zostajemy przetransportowani do dokładnego punktu północnego bieguna magnetycznego. Docieramy tam od razu, nie wiedząc, z którego kierunku przybyliśmy. A wiemy tylko, że mamy jechać z bieguna na Spitzbergen. Ale gdzie jest Spitzbergen? W którą stronę idziemy? Oczywiście południe: ale które południe? Wszystkie kierunki z bieguna północnego są na południe!To właściwie prosty problem nawigacyjny. Wszystkie wyprawy na Biegun, czy to samolotem, łodzią podwodną, czy pieszo, borykały się z tym problemem. Albo muszą wrócić do celu, albo odkryć, który kierunek południowy jest właściwy do ich celu, gdziekolwiek został określony. Problem rozwiązuje się, skręcając w dowolnym kierunku i przechodząc około 20 mil. Następnie zatrzymujemy się, mierzymy gwiazdy, korelujemy z odczytem kompasu (który nie wskazuje już prosto w dół, ale w kierunku północnego bieguna magnetycznego) i kreślimy nasz kurs na mapie. Następnie łatwo jest udać się na Spitzbergen, kierując się na Byrd nie przestrzegał tej tradycyjnej procedury nawigacyjnej. Kiedy dotarł do bieguna, jechał dalej przez 1700 mil. Prawie po przekroczeniu bieguna kontynuował kurs na północ. I o dziwo, zapisano, że mu się udało, bo nie widziałby tej „ziemi za Biegunem”, która do dziś, jeśli mamy przejrzeć zapisy gazet, książek. radio, telewizja i poczta pantoflowa nigdy nie były ponownie ziemia, na dzisiejszych mapach, nie może istnieć. Ale skoro tak jest, możemy jedynie stwierdzić, że dzisiejsze mapy są niepoprawne, niekompletne i nie przedstawiają prawdziwego obrazu półkuli zlokalizowaniu w ten sposób wielkiej masy lądowej na północy, a nie na żadnej dzisiejszej mapie, lądu, który jest centrum wielkiej nieznanej, co można interpretować tylko jako sugerowanie, że obszar o długości 1709 mil, który przemierza Byrd, jest tylko jego częścią .Tak ważne odkrycie, które Byrd nazwał „najważniejszym” w dziejach świata, powinno być znane każdemu, gdyby informacja o nim nie została do tego stopnia zatuszowana, że została prawie całkowicie zapomniana, dopóki Giannini nie wspomniał o tym w swoim książka „Worlds Beyond the Poles”, wydana w Nowym Jorku w 1959 roku. Podobnie książka Gianniniego, z jakiegoś dziwnego powodu, nie była reklamowana przez wydawcę i pozostawała koniec tego samego roku, 1959, Ray Palmer, redaktor magazynu „Flying Saucers”, nagłośnił odkrycie admirała Byrda, o którym dowiedział się z książki Gianniniego, którą przeczytał. Był pod takim wrażeniem, że w grudniu tego roku opublikował tę informację w swoim magazynie, który był sprzedawany w kioskach w całych Stanach Zjednoczonych. Potem nastąpiła seria dziwnych incydentów, wskazujących, że tajne siły działały, aby informacje zawarte w grudniowym numerze magazynu „Flying Saucers”, zaczerpnięte z książki Gianniniego, nie dotarły do opinii krok od ujawnieniaKim są te tajne siły, które mają szczególny powód, by powstrzymać ujawnienie informacji o wielkim odkryciu przez admirała Byrda nowych obszarów lądowych, których nie ma na żadnej mapie. Oczywiście są to te same siły, które tłumiły informacje prasowe, z wyjątkiem krótkiego ogłoszenia prasowego, po tym, jak Byrd dokonał swojego wielkiego odkrycia i zanim Giannini opublikował pierwsze publiczne oświadczenie na jego temat od wielu lat, w 1959 roku, dwanaście lat po odkryciu. Palmera o odkryciach Byrda w Arktyce i Antarktyce było pierwszym tego typu wydarzeniem na dużą skalę Z tego powodu, wkrótce po tym, jak grudniowy numer „Latających Spodków” z grudnia 1959 roku był gotowy do wysłania do prenumeratorów i umieszczony w kioskach, został w tajemniczy sposób wycofany z obiegu – najwyraźniej przez te same tajne siły, które od 1947 roku tłumiły upublicznianie tych podjechała ciężarówka, która miała dostarczyć czasopisma z drukarni do wydawcy, w ciężarówce nie znaleziono żadnych magazynów! Rozmowa telefoniczna wydawcy (pana Palmera) z drukarnią spowodowała, że nie znalazł żadnego dowodu wysyłki potwierdzającego, że przesyłka została zrealizowana. Po opłaceniu czasopism wydawca poprosił drukarza o zwrot płyt prasie i wydanie należnych egzemplarzy. Ale, o dziwo, płyty nie były dostępne i były tak bardzo zniszczone, że nie można było wykonać ponownego się podziały tysiące czasopism, które zostały wydrukowane i w tajemniczy sposób zniknęły? Dlaczego nie było potwierdzenia wysyłki?W efekcie 5000 prenumeratorów nie otrzymało magazynu. Zaginął jeden dystrybutor, który otrzymał 750 egzemplarzy do sprzedania w swoim kiosku, a wraz z nim zniknęło 750 czasopismCo zawierało to pismo, które spowodowało jego stłumienie w ten sposób przez niewidzialne i tajne siły? Zawierał raport o ucieczce admirała Byrda poza biegun północny w 1947 r., którego wiedza została wcześniej utajniona, z wyjątkiem wzmianki o nim w książce Gianniniego „Worlds Beyond the Poles”. Wydanie „Latających Spodków” z grudnia 1959 roku zostało oczywiście uznane za niebezpieczne przez tajne siły, które miały szczególny powód, aby ukryć te informacje przed światem i zachować je w tajemnicy. W tym numerze „Latających spodków” zacytowano następujące wypowiedzi z książki Gianniniego:Od 12 grudnia 1929 ekspedycje polarne Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych ustaliły istnienie nieokreślonego zasięgu lądu poza stycznia 1956 r., kiedy przygotowywano tę książkę, amerykańska jednostka powietrzna przeniknęła na odległość 2300 mil poza przypuszczalny koniec Ziemi na Biegunie Południowym. Ten lot odbywał się zawsze nad lądem, wodą i lodem. Z bardzo istotnych powodów pamiętny lot otrzymał znikome informacje Zjednoczone i ponad trzydzieści innych narodów przygotowały bezprecedensowe wyprawy polarne w latach 1957-1958 w celu penetracji lądu, teraz okazało się, że wykraczają poza oba bieguny. Moje pierwotne ujawnienie nieznanego wówczas lądu poza Polakami, w latach 1926-1928, zostało opisane przez prasę jako „bardziej odważne niż wszystko, co kiedykolwiek wymyślił Jules Verne”. Następnie Giannini zacytował następujące wypowiedzi admirała Byrda, które przedstawiliśmy powyżej:1947: luty. „Chciałbym zobaczyć tę ziemię za biegunem. Ten obszar za biegunem jest centrum wielkiej nieznanej.– kontradmirał Richard E. Byrd z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych przed siedmiogodzinnym lotem nad lądem za biegunem 13 stycznia ‚13 stycznia członkowie ekspedycji Stanów Zjednoczonych dokonali lotu 2700 mil od bazy w McMurdo Sound, która znajduje się 400 mil na zachód od bieguna południowego, i spenetrowali obszar lądowy 2300 mil poza Polak.’– Komunikat radiowy, potwierdzony przez prasę 5 13 marca 'Obecna ekspedycja otworzyła rozległą nową ziemię’– admirał Byrd, po powrocie z Krainy za Biegunem „Ten czarujący kontynent na niebie, kraina wiecznej tajemnicy”– admirał Byrd.”Świat nauki nie zwrócił uwagi na książkę Gianniniego. Dziwna i rewolucyjna teoria geograficzna, którą przedstawił, została zignorowana jako ekscentryczna, a nie naukowa. Jednak wypowiedzi admirała Byrda mają sens tylko wtedy, gdy zaakceptuje się taką koncepcję istnienia „ziemi poza Polakami”, jak twierdził Giannini. Giannini pisze:„Wielu czytelników stwierdziło, że loty komercyjne nieustannie przecinają biegun i lecą na przeciwną stronę Ziemi. To nieprawda i chociaż sami urzędnicy linii lotniczych, zapytani, mogą powiedzieć, że tak, nie jest to dosłowna prawda. Wykonują manewry nawigacyjne, które automatycznie eliminują lot poza biegun w linii prostej, pod każdym względem. Zapytaj pilotów tych lotów polarnych. A kiedy dotrą do celu, wymień jeden lot transpolarny, na który można kupić bilet, który faktycznie przecina Biegun Północny.„Badając trasę lotów nad obszarem Bieguna Północnego, zawsze stwierdzamy, że omijają biegun lub w bok, a nigdy bezpośrednio przez niego. To jest dziwne. Z pewnością lot reklamowany jako przelatujący bezpośrednio nad biegunem północnym przyciągnąłby wielu pasażerów, którzy chcieliby tego przeżyć. Jednak, o dziwo, żadna linia lotnicza nie oferuje takiego lotu. Ich trasy lotnicze zawsze przebiegają po jednej stronie bieguna. Czemu? Czy nie jest możliwe, że gdyby przelecieli prosto przez Biegun, zamiast lądować po przeciwnej stronie Ziemi, samolot poleciłby na tę ziemię za Biegunem, „centrum Wielkiego Nieznanego”, jak nazwał to admirał Byrd? ”Admirał nie był samW lutym 1947 roku, kiedy admirał Byrd dokonał wielkiego odkrycia lądu za biegunem północnym, na kontynencie Antarktydy dokonano kolejnego niezwykłego odkrycia, odkrycia „Oazy Bungera”. Odkrycia tego dokonał komandor porucznik David Bunger, który był za sterami jednego z sześciu dużych samolotów transportowych wykorzystywanych przez admirała Byrda podczas operacji Highjump US Navy (1946-1947).Bunger leciał w głąb lądu z Szelfu Lodowego Shackleton w pobliżu wybrzeża Queen Mary na Ziemi Wilkesa. On i jego załoga znajdowali się około czterech mil od linii brzegowej, gdzie znajdują się otwarte odkryty przez Bungera był wolny od lodu. Jeziora miały wiele różnych kolorów, od rdzawoczerwonego, zielonego do ciemnoniebieskiego. Każde z jezior miało ponad trzy mile długości. Woda była cieplejsza niż ocean, jak stwierdził Bunger, lądując swoim hydroplanem na jednym z jezior. Każde jezioro miało łagodnie opadającą czterech krawędzi oazy, która miała mniej więcej kwadratowy kształt, Bunger widział niekończący się i wieczny biały śnieg i lód. Dwie strony oazy wznosiły się na prawie sto stóp wysokości i składały się z wielkich lodowych ścian. Pozostałe dwie strony miały bardziej stopniowe i łagodne takiej oazy na dalekiej Antarktydzie, krainie wiecznego lodu, wskazywałoby na cieplejsze warunki, jakie istniałyby, gdyby oaza znajdowała się na południowym otworze biegunowym, prowadzącym do cieplejszego wnętrza ziemi, jak miało to miejsce w przypadku cieplejsze terytorium, z lądem i jeziorami, które admirał Byrd odkrył za biegunem północnym, które prawdopodobnie znajdowało się w północnej części bieguna. W przeciwnym razie nie da się wytłumaczyć istnienia takiej oazy niezamarzniętego terytorium w środku kontynentu Antarktydy o grubości lodu na wiele mil. Oaza nie mogła powstać w wyniku aktywności wulkanicznej pod powierzchnią Ziemi, ponieważ obszar lądowy oazy obejmował trzysta mil kwadratowych, był zbyt duży, aby mógł być dotknięty wulkanicznym ciepłem. Lepszym wyjaśnieniem są prądy ciepłego wiatru z wnętrza więc Byrd w Arktyce i Bunger na Antarktydzie dokonali podobnych odkryć cieplejszych obszarów lądowych poza biegunami mniej więcej w tym samym czasie, na początku 1947 roku. Ale nie byli jedynymi, którzy dokonali takiego odkrycia. Jakiś czas temu gazeta w Toronto w Kanadzie „The Globe and Mail” opublikowała zdjęcie zielonej doliny wykonane przez lotnika w regionie Arktyki. Najwyraźniej lotnik zrobił zdjęcie z powietrza i nie próbował lądować. Była to piękna dolina z zielonymi wzgórzami. Lotnik musiał wylecieć poza Biegun Północny na to samo cieplejsze terytorium, które odwiedził admirał Byrd, które znajduje się w otworze polarnym. To zdjęcie zostało opublikowane w 1960 potwierdzeniem odkrycia admirała Byrda są doniesienia o osobach, które twierdziły, że weszły do północnego otworu polarnego, tak jak wielu badaczy Arktyki, nie wiedząc o tym, i wniknęły wystarczająco daleko, aby dotrzeć do Podziemnego Świata w pustym wnętrzu Ziemi. Dr Nephi Cottom z Los Angeles poinformował, że jeden z jego pacjentów, człowiek pochodzenia nordyckiego, opowiedział mu następującą historię:„Mieszkałem niedaleko koła podbiegunowego w Norwegii. Pewnego lata mój przyjaciel i ja postanowiliśmy wybrać się na wspólną wycieczkę łodzią i udać się jak najdalej na północ. Wrzuciliśmy więc miesięczny zapas żywności do małej łodzi rybackiej iz żaglem i dobrym silnikiem w naszej łodzi, wypłynęliśmy w morze.„Pod koniec miesiąca pojechaliśmy daleko na północ, za biegun i do obcego nowego kraju. Byliśmy bardzo zdumieni panującą tam pogodą. Ciepło, a czasami w nocy było prawie za ciepło, żeby spać. (Odkrywcy Arktyki, którzy przeniknęli na daleką północ, sporządzili podobne raporty o ciepłej pogodzie, czasami wystarczająco ciepłej, by zrzucić ciężkie ubrania – Autor). Potem zobaczyliśmy coś tak dziwnego, że oboje byliśmy zdumieni. Przed ciepłym otwartym morzem byliśmy na czymś, co wyglądało jak wielka góra. W pewnym momencie do góry, ocean zdawał się opróżniać. Zdziwieni, pojechaliśmy dalej w tym kierunku i znaleźliśmy się w ogromnym kanionie prowadzącym do wnętrza Ziemi. Płynęliśmy dalej i wtedy zobaczyliśmy to, co nas zaskoczyło – słońce świecące pod ziemią!„Ocean, który zabrał nas do pustego wnętrza Ziemi, stopniowo stał się rzeką. Ta rzeka wiodła, jak później sobie uświadomiliśmy, przez całą wewnętrzną powierzchnię świata od jednego końca do drugiego. Jeśli podążasz za nim wystarczająco długo, może cię zabrać od bieguna północnego do bieguna południowego.„Kilku mieszkańców Ziemi Wewnętrznej – ogromne olbrzymy odkryły naszą łódź na rzece i było bardzo zdziwionych. Byli jednak dość przyjaźni. Zostaliśmy zaproszeni na obiad z nimi w ich domach, więc mój towarzysz i ja rozdzieliliśmy się, on szedł z jednym olbrzymem do domu tego olbrzyma, a ja szedłem z innym olbrzymem do jego domu.„Mój gigantyczny przyjaciel przywiózł mnie do domu, do swojej rodziny i byłem całkowicie przerażony, widząc ogromne rozmiary wszystkich przedmiotów w jego domu. Stół obiadowy był kolosalny. Postawiono przede mną talerz i napełniono go porcją jedzenia tak dużą, że wystarczyłaby na cały tydzień. Gigant zaoferował mi kiść winogron, a każde grono było wielkości jednej z naszych brzoskwiń. Spróbowałem jednego i stwierdziłem, że jest o wiele słodszy niż jakikolwiek, którego kiedykolwiek próbowałem „na zewnątrz”. We wnętrzu Ziemi wszystkie owoce i warzywa smakują znacznie lepiej i bardziej aromatycznie niż te, które mamy na zewnętrznej powierzchni Ziemi.„Zostaliśmy z gigantami przez rok, ciesząc się ich towarzystwem tak samo, jak im się podobało poznanie nas. Podczas naszej wizyty u tych niezwykłych ludzi zaobserwowaliśmy wiele dziwnych i niezwykłych rzeczy i nieustannie byliśmy zdumieni ich postępem naukowym i wynalazkami. Przez cały ten czas nigdy nie byli dla nas nieprzyjaźni i pozwolono nam wrócić do naszego domu w ten sam sposób, w jaki przybyliśmy – w rzeczywistości uprzejmie zaoferowali swoją ochronę, gdybyśmy jej potrzebowali podczas podróży olbrzymy były najwyraźniej członkami przedpotopowej rasy Atlantów, którzy osiedlili się we wnętrzu Ziemi przed historycznym potopem, który zatopił ich kontynent doświadczenia wizyty w pustym wnętrzu ziemi, przez otwór polarny, dokonał inny Norweg, Olaf Jansen, i opisał je w książce „The Smoky God”, napisanej przez Willisa George’a Emersona, Amerykański pisarz. Książka oparta jest na relacji sporządzonej przez Jansena dla pana Emersona przed jego śmiercią, opisującego jego prawdziwe doświadczenie zwiedzania wnętrza ziemi i jej „Zadymiony bóg” odnosi się do centralnego słońca w pustym wnętrzu Ziemi, które jest mniejsze i mniej jasne niż nasze słońce, a wydaje się „zadymione”. Książka opowiada o prawdziwym doświadczeniu nordyckiego ojca i syna, którzy swoją małą łodzią rybacką i nieograniczoną odwagą próbowali znaleźć „ziemię za północnym wiatrem”, ponieważ słyszeli o jej cieple i pięknie. Niezwykła wichura przeniosła ich większość odległości przez polarny otwór do pustego wnętrza Ziemi. Spędzili tam dwa lata i wrócili przez południowe otwarcie bieguna. Ojciec stracił życie, gdy góra lodowa pękła na pół i zniszczyła łódź. Syn został uratowany, a następnie spędził 24 lata w więzieniu za szaleństwo, w wyniku opowiedzenia historii swojego doświadczenia niedowierzającym w końcu został zwolniony, nie opowiedział nikomu tej historii. Po 26 latach bycia rybakiem zaoszczędził wystarczająco dużo pieniędzy, aby przyjechać do Stanów Zjednoczonych i osiedlić się w Illinois, a później w Kalifornii. W wieku dziewięćdziesięciu lat przez przypadek pisarz Willis George Emerson zaprzyjaźnił się z nim i opowiedział mu całą historię. Po śmierci starca zrezygnował z wykonanych przez siebie map wnętrza Ziemi i rękopisu opisującego jego doświadczenia. Odmówił pokazania go nikomu, gdy był żywy, ze względu na jego wcześniejsze doświadczenia z ludźmi, którzy mu nie wierzyli i uważali go za szalonego, jeśli wspomniał ten „The Smoky God”, opisująca niezwykłą podróż Olafa Jansena do pustego wnętrza Ziemi, została opublikowana w 1908 roku. Opowiada o istotach zamieszkujących Ziemię, których on i jego ojciec poznali podczas swojej jest, jak ten raport z wizyty we wnętrzu Ziemi koresponduje z innym opisanym powyżej, jednak oba były od siebie całkowicie niezależne. Również gigantyczne rozmiary istot ludzkich żyjących we wnętrzu Ziemi odpowiadają wielkiemu rozmiarowi jej życia zwierzęcego, co zauważył admirał Byrd, który podczas swojego 1700 milowego lotu poza Biegun Północny zaobserwował dziwne zwierzę przypominające starożytnego mamuta. ORGINALNE NAGRANIE Z WYWIADU NA ŻYWO W TV BBC
832 views, 8 likes, 2 loves, 2 comments, 0 shares, Facebook Watch Videos from Zespół Szkół Agro-Ekonomicznych Karolewo: Londyn jest pełen ulicznychWspomnienia damy polskiéj z XVIII. wieku. Obejmuje zdarzenia z lat 1789., 1790., 1791–92., 1794., 1796. i 1805. Panu Wincentemu Polowi ten ustęp z przeszłości poświęca Wydawca Rok 1789. w Polszcze. Podróż króla do Kaniowa dla widzenia się tam z imperatorową, jadącą Dnieprem do Krymu i cesarzem Józefem II. przejeżdżającym za nią do Chersonu przez Ukrainę, gdzie w Korsuniu widział się z królem,[1] powinna była pociągnąć więcéj uwagi całéj publiczności. To widzenie się z imperatorową stało się 6. Maja 1787. na Dnieprze[2], i że nie dla samych pięknych jéj oczu król tam pojechał, łatwo teraz to poznać. Już są wiadome układy, które się tam porobiły i punkta, które król imperatorowéj sam na sam oddał, obiecując wspierać Moskwę przeciw Turkowi w teraźniejszéj wojnie wojskiem R. P. ustanowić się mającym na przyszłym sejmie. Był tam w tych punktach zamówiony tron polski dla ks. Stanisława Poniatowskiego synowca króla[3], czego imperatorowa nie przyjęła, i zaraz ten punkt ręką swoją przemazała. Było téż i to, że po zakończonéj wojnie z Turkiem i zwycięztwie nieochybném Moskwy imperatorowa odstąpi Wołoszczyzny z Multanami, którą to ziemię miała Turkom odebrać, dla jednego z wielkich panów w Polszcze, aby go księciem panującym mołdawskim zrobić; co obiecane zostało, a król obowiązał się pomagać Moskwie i alians z nią na zawsze obiecał, zapomniawszy, że bez narodu tego obiecywać nie powinien. Nie długo potém dostano kopię tych punktów w Berlinie, te więc przyczyny i niechęci dworu austryackiego z berlińskim, które groziły poniekąd wojną między niemi i alians cesarza Józefa z Moskwą przeciwko Turkom; okoliczności połączone z polityczną kalkulacyą własnego swojego dobra, udeterminowały Berlin dla Polski przychylnym. Jeszcze przed sejmem słyszeć się dały niektóre wieści o tém i duchy berlińskie w osobie Bucholza, ministra pruskiego i niektórych familii polskich, poczęły wyrozumiewać myśli obywatelów względem króla pruskiego; nie jednemu to było dziwno słyszeć, że król pruski Wilhelm, wychowany przykładami poprzednika swego Fryderyka, który był początkiem i końcem nieszczęścia Polski, który sam projekt rozebrania jéj uczynił i uskutecznił, który osobiście narodu polskiego cierpieć nie mógł, fałszywe pieniądze do Polski wprowadził, na komorach okrutnie nas zdzierał, i chciał jeszcze Gdańsk odebrać, ostatek nadziei zyskownéj handlu naszego; że Wilhelm sukcesor jego chciał sprzyjać Polakom. Zaczęto o tem mocno gadać, że jedyny sposób jest dla Polski związać się z królem pruskim, z Szwecyą i z książęty imperyj, nie opuszczając Turków i Anglików przeciw Moskwie i Austryi; drudzy mówili: nie łączmy się z nikim, ale kiedy nas chce Prusak popierać, róbmy swoje, a jak będziemy mieli wojsko, to wtenczas powiemy z kim trzymamy — i ci najlepiéj mówili i byli najlepsi patryoci. Zaczęto rozumieć tę prawdę, i każdy powiadał: dobrzeby to było, byle nas Prusak nie zdradził. W tym stanie były rzeczy, kiedy sejm nadszedł i zaczął się dnia 3. Maja pod konfederacyą; marszałkiem sejmu został Małachowski, referendarz, a litewskim ks. Sapieha generał art.[4] Było i innych dwóch konkurentów — dwór chciał Zabiełłę, a patryoci Potockiego starostę szczérzeckiego. Przy podpisie aktu konfederacyi, że ścisk ludu był wielki, arbitrów pełno po wszystkich nawet oknach, stała się mała okoliczność ale śmieszna, któréj sama byłam przytomną: na górze w oknach między kobietami ciekawie patrzącemi minister austryacki Ducache, nie mogąc się docisnąć do miejsca, wlazł na bardzo wysoki stół, a w ciżbie potrącony w samą tę chwilę podpisu stanów sejmujących na konfederacyą, spadł z tego stołu na ziemię i głową o okno uderzył, co takiego narobiło śmiechu, że mówiono, iż na sam odgłos konfederacyi sejmowéj, już minister cesarski upadł na ziemię, cóż się z jego panem dziać będzie? Już się izby nie rozłączyły przez cały sejm, a na drugiéj lub trzeciéj sesyi uchwalono jednostajnym głosem, sto tysięcy wojska w Polszcze i rekrutować zaczęto z wielką radością i zachwyceniem. Król miał mowę i płakał z radości (bo to wojsko obiecał Moskwie!). W całéj izbie słychać było szelest rozchodzącéj się publicznéj radości; arbitrowie, kobiety nie posiadali się z ukontentowania i całe miasto napełnione było tym okrzykiem: sto tysięcy wojska! I starzy i młodzi z temi się spotkali słowy: Będziemy mężni, będziemy szczęśliwi! — Wszczął się wielki natychmiast zapał narodowy, poczęli robić składki pieniężne, fantowe na wojsko, do czego kobiety były pobudką. Wnet ta składka dowolna doszła do dwóch kroć sto tysięcy, które to pieniądze lub klejnoty złożyli u pana Małachowskiego.[5] Po wsiach kobiety robiły składkę koszul dla żołnierzów, same po domach tą robotą zatrudniając się, wskrzeszały czasy dawnych Rzymianek. Sejm postępował żółwim krokiem; nim co uradzili trzeba było wprzód naradzić się z posłem moskiewskim lub czekać sztafety z Petersburga. Król często chorował albo w rzeczy najlepszéj, najbardziéj żądanéj, sesye solwował. Gorliwi posłowie, bo do tego sejmu było ich bardzo wielu, krzyczeli na to mocno, a na koniec ułożyli, że jeżeli król będzie częściéj chorował, aby jak za Władysława IV. sejm się agitował a królowi donosili, co się robić będzie. Ustanowiono posłów extraordynaryjnych: do Berlina był wyznaczony książę stolnik Czartoryski[6], do Wiednia pan Wojna generał[7], do Moskwy Potocki[8], wojewoda ruski, który złożył województwo i kupił generalstwo artyleryi od Brühla, a to żeby był posłem i miał komendę nad wojskiem stojącym w Ukrainie, co téż i stało się; do Turcyi Piotr Potocki starosta szczerzecki; do Francyi Stanisław Potocki[9], do Anglii Bukaty[10], ten sam powtórzony z mocą wyższą, wysłany został, aby jadąc i w Holandyi pokłonił się. Do Szwecyi Potocki[11] starosta tłomacki, do Drezna Małachowski[12] starosta opoczyński[13]. Skasowano departament i radę nieustającą, która to sesya mocno była burzliwa. Dwór za nią mocno obstawał, bo była instrumentem Moskwy, naród jéj nie cierpiał i posłowie w instrukcyach mieli nakazane skasowanie jéj. Konała rada przez godzin 25 i w nocy o godz. 3. skasowaną przez turnowanie głośne i ciche została. Wiele było na to pism i paszkwilów. Senat za nią obstawał niewstydnie, wydając się być z strony moskiewskiéj obowiązani i płatni niektórzy. Kasztelan żarnowski Szydłowski śmiał radzić w mowie swojéj aby przed skasowaniem rady nieustającéj posłać do Stackelberga posła moskiewskiego, pytając się, czy można to uczynić? Na co cała izba w ogniu krzyczeć poczęła, powstało szemranie od arbitrów, nawet poczęto świstać i nogami stukać, nie dali mu zakończyć téj mowy, a tak kasztelan pieczeniarz, musiał pójść ze wstydem i podłą duszą swoją jeść pieczenie do Alexandrowicza. Potocki Stanisław powiedział: czego się mamy bać, jeżeli nas straszyć będzie za skasowanie rady; mamy i my broń przy boku na odpowiedź. Król mocno się gniewał za tę radę a prymas jeszcze więcéj; bo gdy w kilka dni przyszli kasztelany do niego i niektóre dworskie posły, zapytując się, co mają gadać na sesyi? odpowiedział: całujcie mnie...... kiedyście rady nie utrzymali. Tego sejmu wszystkich kasztelanów dworskich i posłów zwano pieczeniarzami, a to z téj przyczyny, że u dworu, u Alexandrowicza marszałka królewskiego jadali obiady i dworską téż trzymali, co im kazano to gadali, swego zdania nigdy nie mając. Podłe te dusze dały dowód, że z niczego powstawszy, w nic się obrócą, bo najwięcéj takich dwór wybierał senatorów, którzy nie czując w sobie krwi szlachetnéj przodków swoich, nie umieli téż szlachetnie myśleć, bez żadnego przyzwoitego wychowania, do takich urzędów wyniesieni z podłych kondycyi, podli, głupi, dumni i łakomi, za ukazem moskiewskim i pieczenią królewską ślepo szli. P. Niemcewicz poseł inflancki z p. Michałem Zabiełłą swoim kolegą, dobrzy obydwaj posłowie, gdy razu jednego po długiéj nader sesyi obiadu nie jedli: „pójdźmy,“ rzecze Niemcewicz, „do pieczeniarza Alexandrowicza, będzie myślał żeśmy się przerobili na jego stronę i da nam co jeść.“ Zabiełło, Francuz delikatny, nie chciał, jednak facecya polska wzięła górę. Poszli więc do Alexandrowicza; z zadziwieniem i ukontentowaniem ich przyjął, a sądząc, że się już przerobili, ściskał serdecznie i sam im pieczenie podawał. Najadłszy się dobrze odeszli śmiejąc się i wszystkim to powiadali. Sejm potém komisyą wojskową ustanowił. Podczas téj sesyi jak już była komisya ustalona przez głosy, a że dwór jéj sobie nie życzył, nim ten projekt podpisany do konstytucyi został, król sesyą solwował, spodziewając się, że przez dzień to odmieni. Takiego to hałasu narobiło, że po wyjściu króla z izby, wypadło kilku posłów na środek do marszałków, protestując i prosząc, aby zaraz do kancelaryi ten projekt był zaniesiony i oblatowany, mówiąc: że nie wyjdą z izby, choćby im i nocować przyszło; drudzy dopraszali się, aby im izbę poselską otworzyć, że chcą się rozdzielić i sami radzić, kiedy król od nich odchodzi w najpotrzebniejszym razie; — już się do szabel porywano. Sapieha marszałek zabrał głos i uspokoił obiecując, że jeżeli jutro sesyi nie będzie, lub król ustanowienie komisyi zwalczać będzie, sam pierwszy z izby wyjdzie; musieli obydwaj marszałkowie pójść do kancelaryi, co się stało z wielkim hałasem i tę komisyę do grodu podali a nazajutrz była w konstytucyę wpisana, a król powiedział, że nic nie wiedział o tym rozruchu. Nakazana była przysięga, jako nigdy nie brali pensyi cudzoziemskiéj i brać nie będą posłowie. Wielu bardzo krzywo przysięgli. Było publicznie mówiono w izbie, że to hańba brać pensyę. Gurowski marszałek, chcąc się wywinąć figlarnie z tego powiedział głośno: a ja nie wiedziałem, że to nie trzeba brać pensyi, teraz że wiem, to już jéj brać nie będę; jednak Rzecz Posp. powinna by na to pozwolić, abyśmy brali od Moskwy pensye wszyscy, bo skarb imperatorowéj zubożył by się znacznie. Prymas[14] na jednéj sesyi miał mowę obrażającą niektóre osoby, wspomniał tam hetmana Ogińskiego, człeka poczciwego, który nigdy nic złego Polszcze nie zrobił; wspomniał i biskupa krakowskiego nieboszczyka Sołtyka, kończył swoją mowę zaleceniem publiczności: że ponieważ nieszczęście i niezgoda panuje w kraju, trzeba się nam udać do jakiego świętego; a że to było w wilię św. Karóla Boromeusza, w wilię dnia owéj pamiątki porwania króla z pośród Warszawy przez kilku ludzi od konfederacyi barskiéj nasadzonych, prymas kazał modlić się do św. Karóla Boromeusza. Wiele ta mowa śmiechu narobiła, że prymas chciał pogodzić złość z pokorą mnichowską. Książę generał Czartoryski nazajutrz odpowiedział mu tłomacząc czyny Ogińskiego hetmana, za którego ujmując się, usprawiedliwiał i żywe i umarłe osoby. Zakończył słowy św. Augustyna: Com mówił, nie na obelgę twoją mówiłem, lecz sam uznasz, gdyś o ludziach dobrych i przyjaźnych mówił, jako ludziom dobrym i przyjaźnym odpowiedzieć ci nakazałeś koniecznie. — Wiele z tego było różnych żartów i śmiechów. Hrabia Kr.... Franciszek powiedział: gdybym był posłem, tobym na żadnego z tych dwóch świętych nie pozwolił, ale swojego bym dał Franciszka Xawerego i o turnum bym prosił, do którego z tych mamy się modlić. Tego Kr.... mającego 50 tysięcy intraty złapali byli i ożenili z córką generałowéj Grabowskiéj[15], kochanki króla, obiecując mu wiele rzeczy i rejment, a nie dając tylko trochę pieniędzy i wiele kłopotów: żonkę choć młodą i ładną, ale chorą i matkę jéj nieznośną, która wiele zeń wyciągała, nie oddawała mu żony długo, płakała, że córka męża kocha, to już ją kochać nie będzie. Zbałamuciła dziecko młode, a na koniec rozgadała, że ją mąż chorobą nabawił, przeto żyć z nim nie może. Kr.... zaświadczenie wziął że jest zdrów zupełnie. Ktoś w tym czasie chciał od niego pieniędzy pożyczyć. Kr.... daje mu niby weksel do Blanka; ten nie uważał co to było, przynosi do Blanka, aż to zaświadczenie doktorskie. Tym sposobem oczyścił się Kr.... Pokazało się że żona miała chorobę, rozwód nastał, a matka ją do wód wywiozła, zkąd miała zdrową powrócić. Kr.... powiadał, że bardzo kontent, że chciałby tak z każdą panienką ożenić się na sześć miesięcy i potém rozwieść się. Kiedy przyszło do podatków, oporem szły rzeczy. Bałamuctw więcéj jak czego, projektów mnóstwo. Ktoś podał, aby od orderów dubeltowo płacić na szpital. Książę generał Czartoryski powiedział: dajmy wieczne podatki, temi bzdurami nie trudźmy się, bo wszyscy zapewne pójdziemy do szpitalu. Ustanowili zaraz małą opłatę za wszystkie urzędy, zacząwszy od biskupów, wojewodów, którzy będą dawać przy objęciu urzędu dukatów 300, a tak do najmniejszego urzędu ziemskiego, coraz mniejsza opłata. Postanowili tymczasem protunkowy podatek, to jest dubeltowe kominowe, nim do innych przystąpiono. Słyszeć się dało, że Moskwa wkracza w kraj polski. Dopraszali się posłowie, aby żadnéj nie było w kraju. Podana była o to nota do posła, którą aż do Petersburga posyłał; odpowiedź była taka: że tylko wojsko potrzebne do pilnowania magazynów w Polszcze będących Moskwa mieć musi do zakończenia wojny z Turkiem, o czém imperatorowa z przyjazną sobie Rzecząpospolitą sąsiadując, nie sądzi wcale, aby jéj tego zabraniać miała. Na którą notę była znów odpowiedź, że tylko tyle wojska być może, ile do magazynów potrzeba, aby jego liczba wyrażona była i za pozwoleniem i raportowaniem do komisyi wojskowéj. Wyszła także nota króla pruskiego, i nie jedna. Tam wyrażał, jak jest dla Rzeczypospol. przychylnym, jak ją chce widzieć mocną i szczęśliwą, i jéj obradom wcale przeszkadzać nie chce. Już się był rozszerzył duch króla pruskiego po Warszawie, mocnych miał przyjaciół. Przysłał on pana Lucchesini, który niby jadąc do Petersburga, w Warszawie został się i żonę sprowadził. Ten człowiek wielki, do takich interesów zdatny, faworytem był króla nieboszczyka. Umiał się podobać w Warszawie. Gadał o dobroci króla dzisiejszego, o jego moralnéj duszy myśleniu: że pewnie nie myśli zdradzać Polaków, bo ich chce widzieć mocnymi i sobie przyjaźnymi. W téj chwili w jakiém była stanie cała Europa, nie podobna to było do uwierzenia. Że króla pruskiego własny interes ciągnie, aby z Polakami żył w zgodzie, aby ich widzieć mocnymi, by mu mogli potém być pomocą lub tron polski dla Prusaka zachować, wiele było intryg w Warszawie. Księżna generałowa Czartoryska, w któréj połączone były różne pasye i charaktery, czyniąc ją odmienną i niepospolitą kobietą, tak przez nienawiść do króla osobistą, jako i téż przez uczucie dobréj obywatelki, którą się zawsze głosiła, i przez złączenie z domem wirtembergskim, wydawszy córkę swą za księcia tegoż imienia, choć ubogiego i bardzo głupiego[16] i nic wcale nie znaczącego, poczęła już od dawnego czasu nakłaniać swoich przyjaciół za dworem berlińskim. Mąż w służbie cesarza będący, posłem na sejm, w kompanii partyi pruskiéj żyje, układając się w pożyciu z jedną i drugą stroną, utrzymuje się w swoich obrębach, bawiąc się więcéj partykularną zabawką serca swego, jak publicznym interesem. Ten człek całe życie przepędziwszy w rozkoszy, nie zatrudniał się, tylko kobietami; miły, przyjemny w posiedzeniu, całéj społeczności stawał się ozdobą i kochaniem. Od trzech lat zakochał się w pannie dworskiéj pani hetmanowéj Ogińskiéj i całe te trzy lata w Sielcach przesiedział. Wydał ją za szambelana i u téj szambelanowéj całe życie trawi najszczęśliwszy z ludzi, jeżeli takie szczęście iść może w równości z chwałą nieśmiertelną wielkich mężów. W ten czas poseł cesarski widząc partyą pruską wzmagającą się w Warszawie, mówił księciu generałowi, którego sądził być przyjacielem Wiednia, bo był w służbie cesarskiéj, że trzebaby partyą cesarską w Warszawie ruszyć; a książę mu na to odpowiedział: a któż tu jest z partyi cesarskiéj? tylko Wać Pan, ja i mój pies. Tu już kredyt Szczęsnego Potockiego, generała art. począł upadać. Przed sejmem jeszcze zaczęto szemrać, że będzie trzymać z Moskwą. Powiedzieć to narodowi jedno było, jak mu okazać nieprzyjaciela ojczyzny. Potocki, nie można pojąć z jakich powodów, za Moskwą w saméj rzeczy był, a na sesyi przy skasowaniu rady, gdy ją chciał popierać, oczywiście wydał się; w jednym momencie stracił u narodu miłość, wiarę i ufność, którą w niém wszyscy pokładali. Mówiono głośno: „Otóż zdrajca ojczyzny! pewnie to dla niego Multańska ziemia obiecana.“ Paszkwile różne pisali i do kieszeni mu kładli, mundury przyjacielskie jego zrzucali, a tak Potocki nadto uparty, aby zdania swego odstąpił i nader miłości własnéj mając wiele, aby mógł znieść tę publiczną na siebie nienawiść; zachorował, a potém wyjechał z Warszawy do Tulczyna, zkąd jako regimentarz partyi ukraińskiéj dając raport komisyi o uciskach moskiewskich, przysłał był kopią listu swego pisanego do generała moskiewskiego, który to list do ostatka go zgubił i potępił. Czytano go na sesyi i o sąd na Potockiego proszono; lecz król to złagodził. Ten list był tak napisany: na początku donosił Potocki, że ponieważ regiment moskiewski wkroczył w granicę polską, ma rozkaz od komisyi nowo ustanowionéj ruszyć polskie wojska i zabraniać wnijścia tego; na końcu były oświadczenia przyjaźni tak osobistéj dla generała, jako téż do imperatorowéj jmości i całego jéj państwa, które to państwo miało być obroną wolności naszéj Rzeczypospolitéj polskiéj. Te wyrazy źle tłumaczono i Potocki ze wszystkiém w kredycie upadł, a jego kreatura, Mo......, poseł bracławski, nie cierpiany także, został posądzony, że mu dali od Moskwy 10 tysięcy dukatów. Darmo Stanisław Potocki usiłował bronić Szczęsnego, generała art., na którego inni o sąd prosili. Za ten list pisany była wielka przeciwko niemu burza, przecież od sądu uwolnili go. Wkrótce potém z żoną i dziećmi do Włoch wyjechał; ten postępek bardziéj jeszcze obruszył naród, że będąc posłem, porzucał obrady i mając komendę nad partyą ukraińską, oddalał się od sprawowania czynnego urzędu w momencie najpożądańszym dla Polski. Potocki dla zdrowia swojego i pod tym pretekstem odjechał nawet bez ogłoszenia się na sejmie o swojém wyjeździe, regimentu swego, który sam kosztem swoim wystawił, odstępując Stanisławowi Potockiemu. Kasztelanowa Kamińska, sławna przez dawne intrygi i dowcipne żarty, zapytała dnia jednego pana Stanisława: a Wać Pan za co zostałeś praczką? Zdziwiony Potocki spytał, coby to znaczyło? Praczką jesteś generała art., bo jego brudy wypierasz, odpowie mu kasztelanowa. — Taż sama dawniéj jeszcze będąc w Galicyi, sprzykrzywszy sobie niegodziwe rządy kraju tego z jednem dyrektorem cyrkułu, nieustaną prowadziła wojnę. Gdy na jakieś niedokładne posłuszeństwo rozkazom niemieckim nie była powolną, od dyrektora strofowaną została, który jéj powiedział: że jest równie jak on poddanką cesarza, kasztelanowa odpowiedziała mu: prawda, tylko z tą dyferencyą, że ja ciągła a Wać Pan pieszy. Taż sama króla nienawidzi i w Warszawie dla tego siedzieć nie może. Gdy razu jednego biskup kamieniecki Krasiński pisał do niéj, donosząc, jak wielką ma pracę delegacya do układania nowego rządu, mówiąc: tak wiele mamy barłogu w starym prawie, że choć wyrzucamy, zawsze się zostaje do wyrzucenia, odpisała mu: nie dziwcie się, że macie wiele barłogu, bo macie cielę; wypędźcie cielę, a barłogu nie będzie. Tu znów inna scena odkryła się po tym odjeździe Potockiego. Branicki hetman prosto z pod Oczakowa, gdzie był z Potemkinem przez całą tę wojnę i przy dobyciu Oczakowa, do Warszawy przyjechał, a zaraz oświadczył się królowi, że chce się z nim na zawsze pogodzić, co już nie raz było. Król dobry, pamiętny na dawne związki z tym człowiekiem, pozwolił na to. Zawołano prymasa, który królem zupełnie rządzi, i gdyby się dobrze przekonywał prymas, z tą stałością umysłu którą posiada, mógłby być wielkim człowiekiem — ale złe serce, przebiegłość mnichowska złączona z chciwością wielką i rozumem, nie dozwala, aby był w narodzie kochanym. Prymas tedy nie pozwolił na to pogodzenie się i powiedział Branickiemu: znam ja Wać Pana dobrze Mości Panie Branicki, możesz mnie Wać Pan złamać ale nie nagniesz. Vous pouvez me casser mais vous ne me plierez pas.[17] Branicki tedy stał się gorliwym patryotą, ktoby temu wierzył? Napisano na niego w te czasy te cztery wiersze: Mina z polska kozacka — Splamiła go krew bracka; W ręku kielich, w ustach cnota, Nie wiem za co patryota? On wniósł projekt pospolitego ruszenia, projekt popularny, ale na zgubę kraju dążący, za któregoby uskutecznieniem sam pewnie mógł wojskiem na Ukrainie władać i te na usługę Moskwie dać. Wiele on dokazywał w Warszawie, gadał publicznie jak dobrym jest patryotą; kobiety mu wierzyły, ale prawdziwi patryoci i sobie i drugim taili go; po wsiach żadnéj nie miał wiary, ani jego synowiec, marszałek litewski sejmu. Każdy mówił: to rzecz nie pojęta, aby z pod Oczakowa przyjechawszy z Potemkinem żyjąc, siostrzenicę jego za żonę mając[18], można być przeciwko Moskwie? Na jedném posiedzeniu u Grabowskiego[19], starosty wołkowyskiego, posła, gdzie był obiad patryotyczny, upiwszy się, przysięgał Branicki z drugiemi na szablę gołą, jako rąbać będą, bić i zabijać wszystkich partyzantów moskiewskich. Żonę swoję sprowadził, która téj roli grać niezwykła, oczywiście przywiązana do imperatorowéj, od niéj wszystko mając, szła drogą swoją. Partya Pruska coraz wzmagała się, noty za notami grzeczne wychodziły, była i turecka i szwedzka. Radziwiłł wojewoda wileński powiedział: ponieważ to jest koniecznością, aby nas orły sąsiedzkie zdzierały, niechże nas drze orzeł o jednéj głowie, a tak czarny z naszym białym będzie pstry. Za to mu król pruski order czarnego orła przysłał. Tymczasem książę Czartoryski stolnik wyjechał na poselstwo do Berlina,[20] gdzie był tak przyjmowany, jak żaden poseł nigdy nie był i nie masz tego zwyczaju. Król kazał go konwojować dwoma szwadronami od granicy, konie na poczcie, obiady i stancye królewskim były kosztem. Na pierwszéj audyencyi zaraz go spytał: jak sejm zostawił? Gdy mu powiedział książę, że radę skasowali, odpowiedział: dobrzeście zrobili, bo ta była instrumentem moskiewskim. Stackelberg poseł moskiewski w tych czasach extra wygrzeczniał, stracił połowę téj miny dumnéj, z którą pierwéj na wszystkich społecznościach na najpiérwszém miejscu zasiadał krzesło. Dał był bal pierwszy raz w nowo kupnym pałacu, zwanym brühlowskim, który Rzeczpospolita dla ambasadorów kupiła, które to kupno i wymeblowanie jego kosztowało 60 tysięcy dukatów. Na tym balu byłam i słyszałam, jak wszyscy mówili, że ten pałac dymem śmierdzi, bo z podymnego suma na niego była złożona. Zaczęto mocno gadać o buntach chłopskich na Ukrainie, lecz to konfirmacyi nie miało. Przyszedł nakoniec raport, że nasi z Moskalami pobili się, a to w ten sposób: ponieważ z moskiewskiego wojska na Wołoszczyznie stojącego zaczęli dezerterować do Polski żołnierze, wyprawiony był oficer moskiewski z 40 huzarami na odzyskanie dwóch dezerterów. Gdy się do słupów granicznych zbliżał, stanął naprzeciw niemu towarzysz narodowy z 10. pocztami na luce stojącymi i okazał mu ordynans komisyi wojskowéj, aby żaden żołnierz wpuszczony nie był, na co moskiewski oficer odpowiedział, aby mu więc przystawił zbiegłych żołnierzy. Tłumaczył się towarzysz, że nie był obligowany ścigać cudzych żołnierzy, ile w Polszcze gwałtem wziętych. Rozgniewany oficer z pistoletu do towarzysza strzelił i swym huzarom ognia dać kazał. Tymczasem towarzysz wypalił do oficera i z konia go zwalił. Porwały się do pałaszów obie strony, i tak silnie oparli się nasi huzarom moskiewskim, że ich za granicę z plejzerowanym ich komendantem odpędzili i trzech zabili. Ten rapport wszystkich patryotów niezmiernie ukontentował. Zaraz wielu dopraszało się, aby ten towarzysz postąpił na oficera a jego pocztowi na towarzyszów. A jeżeliby któremu brakowało szlachectwa, to mu na tym sejmie ogłoszą nobilitacyą. Rzewuski, pisarz, poseł podolski oświadczył, że z pensyi pisarskiéj odstępuje dziesięć tysięcy w nagrodę waleczności tym żołnierzom. Przyszedł nakoniec moment dawno pożądany, w którym podatki do decyzyi przyszły. Czytany był projekt, aby dobra królewskie za przywilejami dożywotnie dzierżone płaciły po dwie kwarty według nowéj lustracyi, a emfiteutyczne po trzy kwarty, ekspektatywy po półczwarty kwarty, dobra duchowne po 20 od sta rocznéj intraty, dobra ziemskie po 10 od sta. Lustratorów wyznaczono, którzy gdyby o niedokładne wyciągnienie intraty obwinieni i przekonani byli, zapłacą we trójnasób to, w czemby skarb przez ich winę uszkodzony został. I ten projekt o podatki przyjęty został na drugiéj sesyi, która się stała bardzo burzliwą: już bowiem były wspomniane czyny haniebne sejmu 75. i 76. Mówił Potocki, poseł lubelski: że ile zbrodnie jego nagany wyciągają, tyle cnota lustru nabiera. Oddać więc należy winną sprawiedliwość księciu Jmci Antoniemu Czetwertyńskiemu[21] dzisiejszemu tu arbitrowi, a naówczas gorliwemu posłowi. On to bowiem najwięcéj, a prawie sam tylko sprzeciwiał się głośno podziałowi Polski. Miał on sobie dane w prawdziwéj zasłudze swojéj starostwo ułanowskie do 60,000 intraty czyniące; widząc jak inne starostwa idą, złożył swoje, chcąc przykładem swoim pociągnąć tych, którzy starostwa pobrali przez intrygę, a nie za dobre czyny. — Chciał więc Potocki Ignacy, aby ten sejm cnotliwy oddał to zacnemu mężowi temu, czego od sejmu 75. niegodziwego mieć nie chciał. Na drugiéj więc sesyi oburzenie wielkie powstało w izbie przeciw sejmowi 75. a Suchodolski, poseł chełmski[22], który sejmu tego najwięcéj mówi, którego najwięcéj narażają, który o sąd na Potockiego najpierwszy prosił, któremu gdy wymówiono, że sam dwa razy jeździł do Petersburga nie bez przyczyny i który na tę wymówkę sam pod sąd poddał się, z miejsca swego wyszedłszy, pod laskę marszałkowską poszedł, co potém zagodzone zostało. Suchodolski, kreatura Branickiego i Sapiehy, u niego mieszka, nie jego dotąd piosnkę śpiewa, nie masz mu co wyrzucić dotychczas, tylko że nadto gada; Suchodolski więc zaczął mówić o tym sejmie 75. w te słowa: widzę do czego rzecz zmierza, czego stany w obradzeniu powszechném przeciw czynnościom sejmu 75. żądają; ale widzę i tę delikatność, która zbrodni nienawidząc, zbrodni się dotknąć nie odważa. Trzeba już otworzyć oczy i usta, trzeba mówić bez ogródki, wytknąć najcelniejsze narzędzie nieszczęśliwości i ohydy krajowéj. Chcemy karać tych, co ekspektatywy, emfiteuzy i zamiany na sejmie 75. zyskali, a przywódzca tego wszystkiego bezkarnie wyjdzie. Na co nam się przydadzą prawa, jeżeli ten, kto je gwałci, co kraj i siebie zaprzedał, co intrygom obcych dworów, od wszystkich trzech płatny na zgubę kraju służył, nie stanie się przykładem dla potomnych, że w Polszcze łamać praw bezkarnie nie wolno. Późne wieki i obce narody, które się klęsk naszych litują a zbrodni gorszą, niech mają dowód, że byli Polacy, którzy podłymi i zdrajcami być się ważyli, ale téż że byli i tacy, co na nich słuszną okazali zemstę. O zemstę i karę wołam przeciwko temu, który sromotnego sejmu 75. ważył się być marszałkiem (Poniński), który przedawszy się ministrom obcych dworów i kraj im sprzedał; który pierwszy marnotrawstwa skarbu projekt ułożył i pierwszy z niego korzystał; który wśród liberyi laskę marszałkowską podnosił i sesyą solwował; który nakoniec plantę rozbioru kraju w domu posła przemocy pisał: na nim dajmy przykład, iż chociaż były zbrodnie i zdrajcy w Polszcze, ale były i kary. Takie to były żwawe mowy tego sejmu. Nie jeden z posłów prawdę oczywiście gadał. — Nie było podłych, tylko mała liczba, a to najwięcéj w senacie. Zdawało się, że sama Opatrzność kierując okolicznościami całéj Europy, drogę pewną wybawienia Polaków z niewoli moskiewskiéj wyznaczyła. Tę mowę Suchodolskiego popierał Suchorzewski[23], poseł kaliski (ci obydwaj moskiewskimi stali się, jak daléj pokazało się), mówiąc: że poda projekt, aby zdrajców ojczyzny, a najprzód jéj przewódzców żywych powieszać, a umarłych z grobu poruszać na większą hańbę, na co wszyscy zawołali jednostajnym głosem: zgoda! zgoda! — Wielka była wrzawa, ale marszałek Małachowski ją zaspokoił podając projekt o podatkach, który, jak wyżéj wspomniałam, był udecydowany. Tego sejmu zaczęto się przebierać po polsku i to mocno naśladowaném zostało. Cała młodzież elegancka z Paryża powracająca fraczki pozrzucała i wojsko po polsku przebrać postanowiono. Marszałek litewski sejmowy zaraz na sesyi pokazał się w tym stroju, hetmanowie Ogiński i Branicki toż samo uczynili. Młodzież prawie wszystka, czego dawno w Polszcze nie widziano, pierwéj wyfryzowana, teraz zabiera miejsca pierwsze w społecznościach, i tańcach francuskich w żupanach i włosami trochę zapuszczonymi na głowie. Kobiety nasze gniewały się za to mówiąc, że jeżeli przysądzali więcéj miłości własnéj mężczyznom jak białogłowom, to źle mówili, gdyż mężczyźni dają teraz dowód, że jéj wcale nie mają, przebierając się w kontusze. Nie wszystkie jednak kobiety tak mówiły, bo były i takie, które nie ubiegając się za pierzchadłem elegancyi sądziły za rzecz bardzo słuszną, aby Polak po polsku chodził, i takie mężów, synów i kochanków swoich z chęcią w tym stroju widziały. Księżna generałowa[24] jeszcze dawniéj synów swoich dwóch po polsku ubrać kazała, a tak przykładem paniczów i panów fraczki porzucić będą musieli.[25][26] Jak podatki księże nakładali, wiele było mowy przeciwko duchowieństwu. Jezierski, kasztelan łukowski, dzisiejszy orator z logiką dawnych ludzi, w osobliwym sensie gada wielkie prawdy; mówił wtedy, że wszystkiemu złemu księża zawsze byli i są przyczyną, że w roku 1717. Szaniawski biskup krakowski radził zwinąć wojsko, że Podoski prymas utworzył konfederacyą dysydentów i drogę do rozebrania kraju otworzył, a 75. r. Ostrowski i Młodziejowski, biskupi, najpiérwsi podpisali prawo rozebrania kraju. Że i teraz duchowni bronili skasowania rady (X. prymas Poniatowski i Kossakowski biskup inflantski) i wszystkiemu najwięcéj sprzeciwiają się. Jakoż można przyznać, że prawdę ón mówił. Ten J...... kasztelan, jest człowiek ekstra śmieszny. Był ón najprzód pisarzem łukowskim: drwinkami i facyendami zrobił sobie substancyą. Powiada o nim tajna kronika, że żonę otruł i Bogusza, tego, co był w konfederacyi, i którego, choć bardzo brzydki, rozumiał być amantem swojéj żony. Ten człowiek był zawsze dworski, gadał co mu kazano, handle różne robił, łazienki wystawił, senatorem został a tego roku patryotą. Sam tak o sobie powiada: że jest najlepszym elegantem, bo kiedy moda była dworską trzymać, on był za dworem; kiedy damy lubiły kąpać się, on zaraz łazienki wystawił, teraz że moda nastała być patryotą, on téż stał się nim. Prze Bóg! czyż tacy ludzie powinni zasiadać krzesła senatu polskiego? Wojna między Turkami, Moskwą i cesarzem kontynuowała się żwawie. Szwedzi także z Moskalami otwarcie zaczęli wojnę. — Nowa kampania na wiosnę zaczęła się po śmierci starego sułtana tureckiego, którego cesarz o pokój kusił i byłby go pewnie już nakłonił przez znaczne pieniądze, ale w ten moment, gdy się to traktuje, żyć przestał. Nowy następca nie chciał pokoju, ale z wszelką żwawością wziął się do roboty, i Oczaków, któren byli Moskale odebrali, w oblężeniu zaczął trzymać z mocnym rozkazem, aby był nazad odebrany. Ta wojna chociaż Niemcom przyniosła kilka małych odebranych zamków na Wołoszczyznie i Multanach, a Moskalom Oczaków, z większym jednak dla Turków była awantażem, bo wszędzie prawie w polu na małych potyczkach bili okrutnie Niemców, tak że w nich ochota upadła z Turkiem potykać się; choroby jeszcze zniszczyły wojsko austryackie i wielu generałów im zginęło w téj wojnie. Książę młody Poniatowski Józef postrzelony był w nogę pod Szabaczem. Turcy, innym wcale sposobem robiąc wojnę, z regularnym wojskiem w małych potyczkach zawsze mieli awantaż. Generalnéj téż batalii unikali, ale dziwnym sposobem bili Niemców napadając nań z krzykiem i psami nawet szczując. Cesarz téż cały czas chorował, że i kampanią porzucić musiał. Doktorowie nakoniec uradzili, że nieuleczoną ma chorobę i że kapelusz jego musiał być trucizną zaprawny, która pomału takie czyniła skutki, że się ciało i kości psuły. W takim stanie będąc, żółwim krokiem postępował do śmierci. Będąc już prawie umarłym na siłach, na umyśle zdrowym, nie bez boleści serca widział, jak wojna źle poszła, jak wiele utracił dobrych generałów. Lascy oddalił się a Laudon stary musiał objąć komendę w Polszcze. Słuchano pilnie, kiedy umrze cesarz, a powszechna była nadzieja, że z jego śmiercią powrócą nam się zabrane kraje. Już też i bunty, które się wszczynały na Wołyniu i Podolu, ustawać poczęły, do których markietani moskiewscy i popi schyzmatycy byli powodem. Ci chłopów naszych namawiali a nie mogąc tego na Ukrainie dokazać dla stojącego tam wojska polskiego, na Wołyniu i Podolu to uczynić ułożyli, aby w pośród Polski ten ogień wybuchnąwszy, łatwiéj wszystkie części onéj zabrał. Ale komendy połapały hersztów i do Warszawy przyprowadziły. Był także wzięty w areszt archimandryta schyzmatycki, Satkowski, któren gdy król był w Tulczynie jadąc z Kaniewa, czynił przysięgę na wierność Rzeczypospolitéj, a teraz sam namawiał chłopów na wierność imperatorowéj. Ten był do Warszawy przyprowadzony i w pałacu osadzony ściśle. Poseł moskiewski Stackelberg w téj materyi pisał bilet do marszałka sejmowego Małachowskiego, przekładając, jakie za sobą ciągnie konsekwencye wzięcie archimandryty. Małachowski nie odpisał mu, ale sam pojechał do niego; gdy toż samo od posła słyszy, odpowiedział mu: a pamiętasz Wać Pan, kiedy to naszych biskupów Moskwa brała z senatu bez żadnéj przyczyny? Poseł mu na to: O! cela est passé, monsieur. — Cela passera aussi[27], odpowiedział Małachowski. W Berlinie poseł nasz, książę Czartoryski już zaczynał swoje roboty. Miał on jednak przepisaną sobie od delegacyi regułę nad rozkaz któréj nie powinien był więcéj gadać. Niektórzy już w Warszawie z niego nie byli kontenci, bo się był wyraźnie zapytał: czyli król pruski szczerze będzie nam dopomagał? czego nie miał od delegacyi zleconego. Powiedzieli na niego w Warszawie, że jest: un grand homme à Korzec, genereux à Łuck, simple à Varsovie, et sot à Berlin.[28] Sejm postępował sobie zawsze dobrze, i w Polszcze jeszcze takiego nie było sejmu. Sesya, na któréj wzięty Poniński w areszt, bardzo była ciekawa i żwawa. Król za nim mówił, aby go nie brać, ale go sądzić, jednak do woli to stanom oddawał; — ale posłowie mocno upierali się. Suchodolski, Krasiński, Suchorzewski i wielu innych obstawali, aby zaraz był wzięty i sami się za delatorów oddali, to jest Suchodolski i Suchorzewski. Przeto tak się wielki wszczął entuzyazm w izbie, że wszyscy krzyczeli „zgoda” i tego momentu warta była do jego mieszkania posłana. To się stało dnia 8. Juni 1789. r.[29] Ścisk tedy był tak wielki, że połowa Warszawy była na sesyi, a połowa przeniosła się na ulicę przed okna Ponińskiego domu, patrząc ustawnie i łając go. Gdyby tak w Anglii, jużby wszystkie okna jego były potłuczone. Wzięty tedy został Poniński w areszt za złe sprawowanie urzędu swego marszałkowskiego na sejmie r. 1776., za zdradę i zaprzedanie kraju swego, za pensyą, a będąc na czele czynności, bezwstydnie i haniebnie zdradził ojczyznę swoją. Cała Europa była świadkiem jego czynów, niechże będzie wiadoma jego kary. Na téj sesyi mówiono o nagrodzie dla księcia Czetwertyńskiego Antoniego, który to podczas sejmu Ponińskiego obstawał przeciwko podziałowi; manifest jego w izbie czytano, a dobremu obywatelowi taż sama moc i zwierzchność karząca zdradę Ponińskiego, gotuje nagrodę. Wspominano owego dobrego posła Rejtana, który, gdy Poniński poniewolnie zrobił się marszałkiem i chciał wnijść do izby, on się w progu położył na ziemi, ale go Poniński deptał i wszedł gwałtem. Obiecywano taki portret powiesić w izbie senatorskiéj, który by tę czynność malując, wieczną zostawił pamięć cnoty i zdrady ojczyzny.[30] Wkrótce potém chciano sejm zalimitować, obrawszy pierwéj sędziów sejmowych, którzyby sądzili Ponińskiego, przeciwko któremu było siedemnaście arkuszy delacyi napisanéj. Niejaki Turski, szambelan króla, podał się na delatora, ponieważ posłowie nie mogli być dla swojéj funkcyi; chłopiec dobry, ten Turski, i poczciwy, dał dowód, że przecież i szambelan na coś przydać się może. W tym czasie, kiedy Warszawa była zatrudniona zdarzeniami niezwykłemi, t. j. wzięciem w niewolę archimandryty i Ponińskiego, inne dwa widoki pociągnęły oczy wszystkiéj publiczności. Zgromadzone Rzeczypospolitéj stany, chcąc się wywiązać wdzięcznością za tak dobre sprawowanie urzędu swego J. W. Małachowskiemu, w dzień jego imienin przygotowały widowisko wspaniałe w ogrodzie Rzeczypospolitéj.[31] Była to składka wszystkich posłów i senatorów na ten bal z iluminacyą, który mu dali. — Rzecz była bardzo piękna i ozdobna: na pięciu stołach wielkich kolacye dawane były; ołtarz z jego cyfrą ustawiono, na którym napis był w te słowa: Poświęcono ojczyźnie, wolności, królowi, I temu, co ster trzyma, zacnemu mężowi. — Niech brzemię kar i przekleństw na wyrodka pada, Co obce kajdany na wolność nakłada. Wyżéj wymalowany był obraz, na którym wolność upadającą wspierał Małachowski, a od ojczyzny koronę obywatelską odbierał. Ludu było mnóstwo wielkie, a sześć młodych panienek ubranych w białe suknie, z gerlandami[32] tańcowały na około marszałka (!), wiele było inskrypcyi i geniuszów (!). — Cała ta feta bardzo wspaniała, piękna i kosztowna była. Drugi widok ciekawy także temi czasy nastąpił. Francuz, imieniem Blanchard, naśladowca Pilastra de Rosier, w powietrznym balonie odprawiwszy 26 podróży, do Warszawy zjechał, chcąc i tu też same pokazać doświadczenie; poleciał więc w górę z jedną kobietą, która z nim wszędzie była, w łódce przywiązanéj pod balonem i szczęśliwie przez Wisłę przeleciawszy, niedaleko za Warszawą spuścił się. Wynalazek ten, nic nam więcéj nie obiecując dotąd, coby mogło dla powszechności przynieść jaki pożytek, nie wart, jak małego zastanowienia się nad umiejętnością, przebiegłością rozumu żartobliwych Francuzów, którzy nietylko lądem i morzem, ale i powietrzem latać umyślili. Ten Francuz wywiózł nie wiele pieniędzy z Warszawy, bo w tym czasie o sejmie i o podatkach myśleli; były nawet pisma i wiersze do niego, prosząc go, aby z sobą w balon zabrał Stackelberga i radę nieustającą — bo to się stało przed skasowaniem onéj, że Blanchard przyjechał do Warszawy. Sejm więc zalimitowany został na niedziel sześć, ale nie bez wielkiego hałasu to się stało. Król mimo wiedzy stanów zasolwował sesyą z limitą na niedziel sześć i wstał z tronu, chociaż posłowie niektórzy nie pozwalali na żadną limitę. Stał się zatém wielki hałas w izbie, wybiegło kilku na środek z protestacyą, już manifestować chcieli, posłali marszałków królewskich do króla, aby nazad wrócił. Król przysłał ministrów z przeproszeniem, że nie wiedział, iż zgody na limitę nie było. A tak raz drugi limitowano sejm, ale za zgodą stanów Rzeczypospolitéj. Już tedy dwóch więźniów, sprawców krajowéj nieszczęśliwości, Rzeczpospolita miała w swoich kajdanach: Ponińskiego, który kraj przedał i archimandrytę schyzmatyckiego, który chłopów do buntu pobudzał. W spokojności sejm zalimitowawszy, na odpoczynek po kraju rozbiegli się posłowie, każdy do domów swoich spiesząc się, i mile od sąsiadów obywatelów i braci witany został. Nie myśląc posłowie o zdradzie, zdrady się nie bali i Warszawa na moment zaczęła być spokojnie żyjącą. Król się przeniósł do łazienek: komedye, balety i kobiety na czas dały mu o troskach zapomnieć. Alić dnia jednego wiadomość od ust do ust biega, i w momencie na wieś z miasta przeniosła się: — Poniński uciekł, wybiwszy dziurę w murze do stancyi syna swego, który tam dom najął umyślnie, a tę dziurę z laufrem kuł po mału do garderoby, gdzie szafą zastawiona była. Oficerowie, którzy pilnowali Ponińskiego, sami oszukani zostali, bo on ubrał wałek od łóżka w szlafmycę i przykrył kołdrą, co tak uwiodło oficerów, że kilka razy zaglądając na łóżko, myśleli że śpi Poniński; tymczasem on już był na Wiśle z synem Adamem i laufrem swoim, chcąc się udać na pruską granicę. Co to był za hałas, jakie unoszenie, jakie konjunktury? — Wysłano za nim pogoń i lądem i wodą, i we dwóch dniach dognany w Toruniu i złapany został od Rudnickiego, oficera gwardyi. Bardzo sztucznie i przebiegle sprawił on się, zastawszy w Toruniu u lądu łódź Ponińskiego i laufra, zabrał broń na niéj będącą i laufra związał, a sam w miasto wpadłszy (sam jeden, bo dwóch żołnierzy przy łodzi zostawił, a reszta komendy nie była nadeszła), Ponińskiego gonił z ulicy do ulicy, który z jednego domu spostrzegłszy go, zaczął uciekać; a nie mogąc go dogonić z towarzyszem, którego sobie przybrał trafunkiem, gdy już w polu byli, z sił opadł Rudnicki, wrócił się do Torunia i pocztę wziął, a tak pędem za nim goniąc, od przechodniów i pastuchów ostrzeżony, dognał Ponińskiego pod jednym domkiem odpoczywającego sobie, tam go złapał i na folwark zaprowadził. Tam Poniński czynił wiele obietnic ekonomowi, i dawał 30 tysięcy dukatów, które mówił, ma w kuferku na łodzi, aby go chłopom we wsi odbić kazał. Ale Rudnicki wszystkiemu zapobiegł: poszedł do pana domu tego i mówił, że odpowie za to Rzeczypospolitéj, gdyby Poniński uciekł. Kazał więc wartę przydać z chłopów tamtejszych, nim komenda nadeszła. Zmordowany Rudnicki spać się położył, a towarzysz słysząc, że syn z ojcem zaczyna gadać po francuzku, prosił, aby po polsku gadali. Poniński dał mu tabakierkę i zegarek, on to schował i nic nie mówił. Tak przyprowadzono nazad Ponińskiego. Syn zaraz był wolny a ojciec w ściślejszym więzieniu osadzony został. Syn jednak do innych wziął się czynności, bo widząc, że mu się uwolnienie ojca nie udało, pojechał do Lwowa uwalniać z więzów małżeńskich kobiety, lub sam w nie wpadać. Pannę jednę w dzień ślubu zbałamucił, że kawalerowi dawnemu odpowiedziała dla jego nowéj miłości. Pokłóciwszy się o coś z innym młodym człowiekiem, pojedynkować się musiał, ale wprzód z Galicyi wyjechać, bo u cesarza ktoby się pojedynkował, to by stał z tablicą na rynku za karę. Ojca w ścisłym areszcie osadzono, którego sprawa postępując wolnym ale porządnym krokiem, powołuje do téj niegodziwéj społeczności wiele innych osób, w których liczbie Poniński hetmana Branickiego[33] nie przepomniał, dowodząc mu mocno, że jego tylko był narzędziem do wykonywania rozkazów moskiewskich. Decyzya téj sprawy jedna z najciekawszych, pociąga wszystkich oczy na siebie a Branickiego zupełnie odkrywając zdradę dla swojéj ojczyzny, czerni plamą niezmazaną jego i jego przyjaciół, z których Suchodolski już poniekąd odkryty, wiele na sławie u narodu utracił. DOPISKI. Konstytucya podatków ziemskich. Tyle rodzajów klęsk i utrat, które ojczyzna nasza poniosła, wystarczają do przeświadczenia się naszego, iż oszczędzając na ogólną kraju obronę, siebie i wszystko nasze niebezpieczne zostawujemy, a przodków naszych wzbudzeni przykładem, miłość ojczyzny przekładając nad miłość siebie samych, jednomyślnie postanawiamy, iż wszystkie dobra ziemskie dziedziców część dziesiątą stałych i pewnych intrat do skarbu publicznego na utrzymanie kraju opłacać będą. Kopia listu Kościuszki po odebraniu zegarka pisanego, który mamy w oryginale, brzmi: „Teraz już doszedł do rąk moich zegarek, który długo błąkał się, przeznaczony na nagrodę dystyngwującym się żołnierzom. Przysyłam podziękowanie od kolegów, i całuję Jéj rączki. Tadeusz Kościuszko.“ Adres: Obywatelce hrabinie Tarnowskiéj. — W koło pieczęci ryte: wolność, równość, niepodległość. List drugi Kościuszki do brygadyera Jana Potockiego ogłosimy późniéj. Rok 1790. w Polszcze. Czynności publiczne równie i mnie kobietę interesują. Bieg roku przeszłego, choć nie zupełnie dokładnie rzucony na papier przezemnie, gdy go przeglądam, pociągnął chęć moją być czynną i na ten nowy rok. Zaczynam więc ten manualik od sejmików opatowskich, na których byłam przytomną. Odprawiły się one dnia 8. Lutego w porządku nowego prawa od obierania komisarzów na komisyą porządkową cywilno-wojskową. Marszałkiem był Stadnicki. Partya moskiewska i tu nie zaniedbała czynić starania, aby burzyć i kłócić wszystko. Branicki hetman pod pozorem patryotyzmu, niecnotliwy przyjaciel moskiewski a nie swojéj ojczyzny, chciał burzyć szlachtę na sejmikach pod pozorem krzywdy im uczynionéj w punktach do stałego rządu ułożonych na sejmie, w których szlachtę nie posesyonatów od wolnego wotowania na sejmikach stany Rzeczypospolitéj oddaliły na zawsze, a to z ważnych przyczyn. Czuł dobrze Branicki, że nie mogąc tych ichmościów za złotówki swoje lub moskiewskie, wozami na sejmiki sprowadzać, nie będzie mógł mieć swoich posłów i swoich deputatów. Czuła dobrze Moskwa, że z tą odmianą jéj influencya wielką poniesie klęskę. Branicki tedy wszędzie ponasadzał swoje kreatury, aby wzruszali czułość w szlachcie. Był taki przysłany od Opatowa od kanclerza Małachowskiego[34], który bratem będąc dzisiejszego marszałka sejmowego, w niczem jemu nie podobny, staje się hańbą narodu całego. Pensyonowany od Moskwy, za jéj rozkazem całe życie postępował. Pan Jankowski tedy, szambelan J. K. Mości (bodaj się tacy Szambelani nigdy nie rodzili), przyjechał do Opatowa z ułożonymi punktami, przeciwnymi tym, które od rządu trwałego ustanowili; chciał on więc, aby to, co sejm zrobił, to święte i trwałe dzieło pod tytułem: Zasady do poprawy formy rządu trwałego — te, które nas narodem czynnym i poważnym zrobić obiecywały, za któremi aljans z innemi państwy ma być zawarty — te chciał, aby były skasowane, naganione sejmowi od obywatelów, chciał jedném słowem zawieruchy instynktem Moskwy, która na alians Polski z królem pruskim nie może spokojnym patrzeć okiem. Bardzo sobie obligowaną byłam, że ciekawość widzenia obrad naszych zaprowadziła mnie na sejmiki. Okrutnie się tam ubawiłam nowością życia. Ukłoniłam się przez dwa dni 3,000 razy, a widziałam milionami czołobitności. Pierwszy raz byłam na sejmikach i tę w Polszcze scenę moskalo-tragiczną widziałam z ukontentowaniem. W wilią sejmiku Jankowski w stancyi swojéj kazał stół nakryć na osób sześćdziesiąt, spodziewając się, że znajdzie żarłoków sejmikowych, ale nawet i w tém omylił się. Była to wróżka czynności przyszłodniowéj, która także miała mu się nie udać. Do tego stołu nikt nie przyszedł prócz dwóch ubogich szlachty, których potém i tych mu zabrali na obiad do marszałka. U nas był stół nakryty przez cały dzień. Kto przyszedł, siadł bez przywitania, zjadł, wypił i poszedł bez pożegnania. Wizyty nie ustające, prezentacye, rekomendacye, przypominania się przyjaźni, kielichy, asekuracye, konferencye, zabrały całe dwa dni czasu. Już rozebraną byłam do spoczynku, bardzo mi potrzebnego po tylu ukłonach, a mąż mój w szlafroku, gdy podpili panowie orderu św. Stanisława z oświadczeniami przyjaźni wpadają do nas. Trzeba było jeszcze na podziękowanie duży kielich wina wypić i nasłuchać się nudnych bzdur, co wszystko mąż mój uczynił, byle tylko iść spać jak najprędzéj. W czasie sejmiku zapakowali mnie na chór. Nigdy Jankowskiego nie znałam, lecz zaraz go poznałam, gdy pierwsze słowo powiedział. Po zaczęciu i wszystkich ceremoniach sejmikowych, gdy wojewoda Sołtyk odprawił mowę, Kochanowski chorąży i inni — zabrał głos Jankowski w te słowa: „Jaśnie Wiel., Wiel. Mości Panowie bracia i dobrodzieje! Już to podobno przychodzi raz ostatni nam tu sejmikować“ (i wziął się do punktów, które miał napisane) — a tu jak wrzasną wszyscy razem: Nie ostatni raz! nie ostatni raz!! Wojewoda z krzesła porwał się, zaczęto krzyczeć: nie strasz nas Wać Pan! nie boimy się! Krzyk trwał przez kwadrans dobry, że nic nie można było widzieć, jak tylko ręce w górę i gęby otwarte, a słyszeć wrzask i rum okruteczny. Jankowski na ławce stał trzymając za papier, i trochę zbladł, a profitując[35] z jakiegoś momentu wolniejszego, chciał o szlachcie nieposesyonatach punkt przeczytać, kładąc na tym wolność Polaków, którą mieli utracić, przy odebraniu im wolnego wotowania. Ale jak tylko usta otworzył i trzy słowa powiedział, jak wrzasną powtóre jeszcze głośniéj, jeszcze straszniéj krzycząc: nie strasz WPan, te punkta do stałego rządu są dobre, święte, znamy je tu wszyscy. — I tak tą razą okrutnie żwawo i z największą czułością krzyczeli przez pół godziny, że sama już widziałam kilka czapek na głowie; i gdyby był Jankowski, blady wtenczas jak trup, z ławki nie zlazł, byliby go pewnie rozsiekali; nie dali mu i słowa powiedzieć, porwali się z okrutnym hałasem wszyscy z ławek, i poszli, dzieląc się na powiaty, obierać komisarza. Jankowski sam jak dudek na kościele został w białym płaszczu przyodziany dla zimna, które go ze strachu porwało. W tém ktoś przyszedł do niego i mówił mu: zrzuć Wać Pan ten biały płaszcz i pokaż swoją czarną duszę. I tak czułość szlachetna obywatelów województwa sandomierskiego dała się poznać w najżywszych razach. W téj okoliczności przy końcu sejmiku koledzy tego Jankowskiego, z jego powiatu, dopominali się, aby mu było wolno mowy swojéj dokończyć, mówiąc: że by to było z krzywdą obywatela, żeby mu głos na sejmiku tamowany był; ale wprzód mu nakiwali, aby się nie ważył tego powtarzać. Wylazł tedy powtórnie Jankowski na ławkę i wcale co innego krótko mówiąc, pytając się, jeżeliby kto co miał do niego, że mu osobiście odpowie. I na tém się zakończyło. Tego dnia dało się widzieć w Opatowie pismo nowe hetmana Rzewuskiego[36], przeciwko sukcesyi tronu w Polszcze. Xięża, którzy się wszędzie wdadzą, rozdawali te książeczki.[37] Nie wiele uczyniła impresyi [38] na umysłach, ponieważ autor, którego reputacya w kwiecie młodości jego najpiękniejszą przyodziana była barwą (bo w niewolę był wzięty od Moskali dla miłości ojczyzny), dziś zupełnie u narodu poszanowanie, miłość i ufność utracił. Niewiedzieć co mu się stało, wcale odmienny człowiek; gdyż podczas sejmu dzisiejszego ani razu w izbie nie był — mówi, że wszystko źle, i albo złoto robi, albo urynę z szklanki do szklanki przelewa. Do Paryża pojechał wtenczas, kiedy w Polsce rekrutują wojsko. Hetman chemią się bawi; z łóżka pisał tę książeczkę; ktoś mu odpisał na to mówiąc: że rzecz dziwna, aby jeden chory wszystkich zdrowych chciał nauczać. Poseł moskiewski jego pisma w Warszawie rozdawał. Tenże sam Rzewuski Seweryn, hetman polny, był w Paryżu wtenczas, kiedy bunt Francuzi zrobili w r. 1789., bastylią zrujnowali i tyle panów zamordowali okrutnie. Przypadkiem wzięty z żoną i z dziećmi od tumultu i na plac śmierci zaprowadzony był; gdy się powiedział Polakiem, ministrem i hetmanem, Francuzi mu na to odpowiedzieli: musi to być nie prawda, alboś ty zły Polak, kiedy będąc ministrem nie jesteś na sejmie tym, gdzie radzą o szczęśliwości swego kraju Polacy. Ledwie Rzewuski uszedł temu nieszczęściu. Sejm nasz postępując po mału, ale zawsze dobrze, cokolwiek zbałamucił czasu nad sprawą Ponińskiego. Wojna niemiecka z Turkami w powtórnéj kampanii, nie równie nieszczęśliwsza dla Turków jak roku przeszłego, zobowiązała podobno Polaków do czynności skwapliwszych. Moskale Oczaków, a cesarscy Chocim, Jassy, Belgrad i wiele kraju zabrali, kiedy śmierć cesarza Józefa II. innéj sceny na dzisiejszém teatrum Europy spodziewać nam się każe. Umarł 20. Lutego 1790. r. od nikogo nie żałowany, mając to nieukontentowanie widzieć Niderlandy zbuntowane i od niego odpadłe zupełnie; wojsko swoje bardzo zmniejszone przez wojnę i choroby okrutne, wszystkie swoje państwa w jarzmie niewoli jęczące. Śmierć jego miała być bardzo pobożna, gdyż dopiero w ostatnim zgonie poczuł się być człowiekiem, a zawsze monarchą złym. Na sejmie zaczęto myśleć o aliansie z królem pruskim. Król nasz jak mógł tak się ociągał dla Moskwy, a partya moskiewska fakcye robiła, mówiąc, że trzeba było pierwéj ułożyć traktat handlu jak przymierza. Deputacya więc podała propozycyą, aby król pruski cło na Wiśle zupełnie darował nic za to nie dając. Na co odpowiedziano: że dobrze, ale w nagrodę Rzeczpospolita Gdańsk i Toruń odda. Ta nota partykularna była od posła Lucchesini podana, ale nie od sejmu. W tym momencie partyzanci moskiewscy, profitując z tak pomyślnego dla siebie momentu, porozpisywali po całym kraju tę nowinę, malując za zdrajcę króla pruskiego w umysłach obywatelów. Jakoż Polacy przyuczeni być zdradzanemi, mocno się byli pomięszali, co trwało ze trzy niedziele. Wkrótce poznano, że to były ostatnie konwulsye intryg moskiewskich a poczciwi ludzie wzięli sobie za powinność oświecać ślepych i nie zupełnie wiadomych rzeczy publicznych i wkrótce wiara publiczna była przywrócona Wilhelmowi a traktat przymierza został z nim zawarty. Tymczasem zebrało się wielkopolskich posłów siedmiu i senatorów siedmiu; — nie pamiętam wszystkich imion, ale dla wiecznéj niesławy wyrażam ich tu. Z posłów pan Mikorski, Rożnowski i Lipski, a z senatu Kw.....[39], Ankwicz, Załuski, Ożarowski[40] kasztelanowie i Kossakowski, biskup inflantski[41]. Te więc duchy moskiewskie podpisali między sobą, aby nie dopuszczać traktatu przymierza wprzód, nim handlowy będzie, a to końcem bałamucenia i zwlekania rzeczy. Jednak nie udało się im, bo jak przyszło do ratyfikacyi traktatu, ten był jednomyślnie przyjęty i podpisany dnia 16. Marca 1790. r. Dzień ten sławny będzie, który nas na stopniu postawił, że znaczyć mamy naród czynny i poważny jak dotąd. Polska jeszcze nie miała takiego przymierza, inną teraz bierze postać; niech Boska Opatrzność, któréj rządzeniem są losy nasze kierowane, ma o nas staranie, a nie zginiemy przy wierze i waleczności. Wilię dnia tego, poseł pruski, markiz Lucchesini, był u króla naszego, chcąc zupełnie być uwiadomionym o jego intencyach w téj ważnéj materyi; król zwłóczył i chciał jeszcze przewlec. Gdy Lucchesini mocno nacierał, król mu powiedział: Enfin, mon cher Marquis, que feriez vaus a ma place?[42] Poseł na to: Sire, si j’etais a votre place, je ne dirais rien aujourd'hui au Marquis Lucchesini, mais demain je serais pour l’alliance.[43] Miał król mowę na téj sesyi aliansowéj dość oziębłą, mówiąc: że jest z narodem, że jeżeli naród chce aliansu, i on go chce, a jeżeli nie chce, to i on nie chce; że jeżeli będą szczęśliwe skutki tego aliansu, sam sobie naród wdzięcznym będzie; a jeżeli nieszczęśliwe, sam także na siebie narzekać ma. Poseł moskiewski, Stackelberg, wpadł w pasyą na odgłos téj nowiny, a wieczorem na assamblach u pana Małachowskiego marszałka spotkawszy kilku senatorów pieczeniarzy, wywarł na nich swoją furyę, mówiąc: Vous avez fait une sotise que cette alliance.[44] Był to Ankwicz[45], kasztelan sandecki, do którego się z mową swoją obrócił. Ktoś to usłyszał z posłów i ledwo wielkiéj historyi nie było. Nazajutrz wyszła zapowiedź w Warszawie, którą na bramie pałacu posła moskiewskiego przybito w tych słowach: Podaje się do wiadomości, iż po zupełnym rozwodzie Rzeczypospolitéj Polskiéj z cesarstwem moskiewskim, wstępuje w śluby małżeńskie z królem Jegomością pruskim Guillelmem z zacnym i podściwym sąsiadem. Ktoby wiedział jaką przeszkodę, niechaj daje znać do konsystorza inflantskiego (to jest do biskupa inflantskiego Kossakowskiego). — Ta facecya arcy wszystkich zabawiła, ale i nie jedna taka była; mamy temi czasy arcy śmieszne, dowcipne, rozumne, a czasami głupie pisma. Moc tego wielka zarzuca drukarnie nasze. Jedno z najdowcipniejszych żartobliwości, jest pismo pod tytułem: Wypis z kroniki Witykinda, z biblioteki na łyséj górze znajdującéj się, przetłumaczone przez Grzegorza ze Słupia, który żył w r. 1376. To pismo opiewa panowanie Leszka ósmego i historye zdarzone Drapiwora,[46] Wichropęda,[47] Krzyczysława[48] i Odrwimierza[49]. — Arcyładnie to napisane, kończy się tém, że dobry Leszek wziąwszy się za brodę, kazał powiesić Drapiwora i Wichropęda. Nowe podatki uchwalono na sejmie, czując nagłą potrzebę zasilenia skarbu Rzeczypospolitéj, ponieważ wojsko nowe nie było płatne. Chcieli pożyczyć tych sum u króla pruskiego (co jeszcze działo się przed aliansem). Król na téj sesyi darował swoje klejnoty wartujące pięć kroć sto tysięcy, a Małachowski milion zabezpieczył na dobrach swoich. Uchwalono na téj sesyi całoroczne podymne na raz jeden zapłacić. Dwory zastępować były powinny poddaństwo, co 12 milionów uczyniło. A tak Rzeczpospolita obeszła się bez pożyczania pieniędzy. Donatywy téż były pociągnione, to jest ci, którzy tak wielkie starostwa dziedzictwem od króla dostali: Branicki hetman, Białocerkiew; książę Stanisław Poniatowski i Józef, pierwszy kaniowskie i bogusławskie a drugi Chmielnickie starostwa; ustanowili, aby 30 od sta płacili. Wtenczas hetman Branicki w proźby do króla udał się. Od dawna niewdzięczny mu, na kolanach czołgając się o wdzięczności swojéj zapewniał, byle mu tylko Białocerkwi nie odebrali. Król mu obiecał pomoc — A co do wdzięczności, o któréj mię Wać Pan zapewniasz, to jéj nie wierzę. Nastąpiła w tym czasie śmierć Krasińskiego, posła podolskiego, najlepszego z posłów posła i obywatela. Ten cnotliwy patryota i w najmniejszym kroku nie uchybił drogi poczciwości. Gorliwy o miłość ojczyzny, gdy pilny w urzędowaniu swoim będąc, słabemu zdrowiu nie dał wczasu, ten cały poświęcił na usługę publiczną, a częstą i długą w izbie mową dopomagał sobie wiele do śmierci i na suchoty umarł. Żałowany od całéj publiczności, a ciało jego do grobu od posłów kolegów było zaniesione. Komisye cywilno wojskowe, nowo ustanowione, zaczęły roboty swoje po województwach z jak największą pilnością. Ta juryzdykcya chwalebna będzie miała dobre skutki, i mąż mój w Stężycy w téj komisyi zasiada. Po uchwalonym aliansie, na któréj sesyi Suchodolski nie chciał się znajdować i już był wcale utracił w narodzie wiarę, mieli go wszyscy za przyjaciela Branickiego, wzięły się stany sejmujące do Ponińskiego. Ten za kaucyą od brata daną księcia Kaliksta Ponińskiego,[50] został z aresztu uwolniony i sprawa jego na inkwizycyą poszła, do których wyznaczone osoby przez kałkuły, od dziecięcia ciągnione, były. Archimandryta zaś w więzieniu pozostał, a papiery przy nim znalezione, gdy zostały tłumaczone, pokazała się oczywiście zdrada moskiewska. Miał on tam opis, od poprzednika swego zostawiony, jakim sposobem ma pomału chłopów naszych namawiać na posłuszeństwo carowéj i na odmianę wiary, a potém bunt raptowny z tego podnieść. Sejm na to struchlał, i o zemstę cały zapalony został. Uradzili, aby ten punkt konstytucyi zagwarantowany, by nasi schyzmatycy od moskiewskiego archimandryty dependowali, jako szkodliwy Rzeczpospolitéj, za medyacyą króla pruskiego był skasowany; a nasi schyzmatycy od konstantynopolitańskiego biskupa mają dependować.[51] Co było zalecone posłowi naszemu do Turek wysłanemu, Potockiemu, staroście szczyrzeckiemu, któremu order orła białego król posłał. Tymczasem w Niemczech nowe światło, nowe nadzieje przynosiło: Leopold, brat Józefa II., sukcesor, książę toskański, jako król węgierski do Wiednia przyjechawszy, najprzód Węgrom wolności wiele i stare prawa przywraca, korony im oddaje zabrane przez Józefa i u nich koronacyę swoją ogłasza. Niderlandczykom wszystko pozwala i dawne im prawa obiecuje, aby się powrócili. Ci jednak politycznemu, ale chytremu Austryakowi nie dowierzają. Galicyańskich wysłanych posłów łaskawie przyjmuje. Urbarium kasuje, i wiele podatków, obiecując wszystko, o co tylko prosić będą. Tak sama polityka, dyktując mu prawa, światłem nowém i nadzieją napełniła kraje jego, a niewolniki, obywatele Galicyi, współbracia nasi, od lat kilkunastu uciemiężani, przymuszeni ciężarem tyrana, rozumieją się być szczęśliwszymi w ten moment, a profitując[52] niby z powolności nowego rządu, z natchnienia Polaków zgromadzenie narodowe uczynili we Lwowie. Rzewuski, pisarz kor. i poseł podolski, oraz obywatel Galicyi był i do tego wielką pomocą. Pojechał do Lwowa, namawiał i przekładał obywatelom potrzebę myślenia o sobie, nie w sposobie buntu, lecz czułości szlachetnéj. Ten odważny człowiek azardował[53] się na nienawiść niemiecką, i tyle dokazał, że się zjechali obywatelowie do Lwowa, na czele których był sam arcybiskup lwowski i najpierwsi panowie, uczynili akt tego związku, w przyzwoitych wyrazach z podpisanych blizko 200 obywatelów, propozycye podali Leopoldowi w 49. punktach; komitet lwowski ułożyli i po cyrkułach korespondencye ustanowili; sesye swoje odprawili i delegatom do Wiednia posłanym: Potockiemu Mikołajowi, Ossolińskiemu, Batowskiemu i księciu Jabłonowskiemu Stanisławowi, instrukcye swoje posłali. — Niemcy na to oczy wytrzeszczali, a cały naród upatrywał w tém nowonarodzoném dziecięciu wzrost i siłę na dalszy wiek przyzwoitą. Trwało to wszystko ze trzy miesiące, póki niemieckie mózgownice w Wiedniu dobrze na uwagę wziąwszy, surowy uniwersał wydać rozkazali, aby się zaraz obywatele rozjechali, bo by to za bunt w Wiedniu uznane zostało. I tak cała ta robota chwalebna w jednym dniu zakończyła się pogrozem[54] surowym dyrektora jednego. Tymczasem na sejmie ogłosili wyjazd Stackelberga za nieuchronny. Ten, chociaż zawsze powiadał, że wszystko co się dzieje na sejmie jest tylko tymczasem, musiał jednak odjechać, co się stało w miesiącu Czerwcu. Miał audyencyą w krześle z pożegnaniem i dał mu król prezent na 4000 dukatów wartujący. Wizyt z pożegnaniem nie oddawał. Ale Polska od dawnego czasu pilnie strzeżona od posłów moskiewskich, widzi się teraz być wolną od ich napaści, a ci nie mając już sposobności mszczenia się nad nami, chwytają się wszystkiego. Przysłali tu wiele ludzi pokryjomych, aby miasto podpalili, i takich już kilku komisye cywilno-wojskowe schwytały. Sejm był zalimitowany i do 11. Lipca nagocyacye trwające między Leopoldem a Wilhelmem, wszystkie wojska zostawiały nieczynne. Polacy w gotowości utrzymywali zbrojną neutralność, po nad granicą Galicyi rozciągnionego wojska 36 tysięcy było. Chociaż król pruski miał wszelką gotowość do wojny z Leopoldem, nie chciał on się bić; jednak po długim bardzo negocyowaniu, mając zawarty z Turczynem alians, ułożyli punkta przedugodne z sobą. Leopold miał oddać Turkom wszystko, co zabrał téj wojny Józef II., a król pruski obiecywał Węgrów i Niderlandczyków uspokoić. Że punkta do Turków były posłane, w tém cała publiczność obruszona została na Wilhelma pruskiego. Zdawało się, że przez te ułożenia z Leopoldem zdradzał on Niderlandczyków, których, pewną im pomoc obiecując, do buntu pobudził; Węgrów do rozruchu zachęcał, a Polaków w nadziei otrzymania Galicyi od Leopolda utrzymując, nic o Galicyi w preliminaryjnych punktach nie wspomina. W tymże samym czasie Rzeczpospolita zawarła traktat z Turczynem ofensywe i defensywe. Wszyscy więc głębiéj myślący upatrywali misterną w tych robotach czynność, a chociaż zaufanie w królu pruskim nadwerężone trochę zostało, w Turkach odzywać się zaczęło. W tym to czasie sejm nasz wziął się do ustaw rządowych, a decyzya o sukcesyi lub elekcyi króla w Polszcze wszystkim głowy zawracała. Wiele już było za sukcesyą, ale Moskale, nie chcąc jéj nigdy w Polszcze, fakcye jak mogli tak robili przez swoich przyjaciół. Polacy mieli jakiego księcia z elektorów na tron sobie posadzić a najwięcéj saskiemu sprzyjali. Anglia, gdyby którego z królewiczów wzięli, ofiarowała zabezpieczyć Gdańsk i Toruń i handel po wszystkich morzach dla Polski otworzyć. Moskwa nawet prowincye litewskie i kraj zabrany oddać obiecuje, byleby Polska Moskala na tron sukcesyjny przyjęła i wieczne z nią przymierze zawarła. Leopold, otoczony liczną familią dzieci, obiecuje oddać Galicyą, i króla pruskiego przywieść do oddania kordonu zabranego, kontentując go Szląskiem niższym i wyższym, gdyby Polacy syna którego za króla sukcesyjnego obrali. – Wszyscy patrzą ciekawie, jak się ta ważna ułoży materya w Polszcze, i nic pewniejszego, że się wszyscy o nas pokłócą, gdy stanie sukcesya w Polszcze. Gdy więc tém się na sejmie zatrudniać zaczęto, chcąc aby były uniwersały po województwach porozsyłane, zapraszające obywatelów, aby sejmiki złożyli, i na ten jeden tylko punkt sukcesyi swoje zdanie przysłali posłom. Była wielka wrzawa w izbie i posłowie wołyńscy[55] nie pozwalali na uniwersał, chcieli manifestować się i wyszli z izby senatorskiéj. W tym to samym czasie, sąd sejmowy od dawna pracujący nad sprawą Ponińskiego, wydał dekret kasujący go z urzędu i honoru, z szlachectwa, ordery zdjęte zostały i aby z Warszawy był wygnany przez wartę marszałkowską, a z kraju za niedziel cztery wydalił się; a gdyby kiedy wrócił, łeb mu ucięty być miał.[56] Przed wydaniem dekretu tego ostrzeżony Poniński potrafił jeszcze raz uciec. Ale złapany powtórnie od oficera Napiérkowskiego, tego samego, który był na straży, gdy pierwszy raz uciekał, od Rudnickiego złapany, siedział za to w łańcuszkach Napiérkowski. Wyrzekł Poniński te słowa, Rzeczpospolita ma już tyle wojska, a przecież nie mogę się z nikim spotkać, tylko z Rudnickim albo z Napiérkowskim. Gdy czytano ten dekret 1790. r. d. 1 Septembra[57], w przytomności Ponińskiego, było przytomnych arbitrów w izbie senatorskiéj do 3000. Po przeczytaniu zaczęli wołać arbitrowie: brawo! brawo! i w ręce klaskać, wołając: poczciwy sąd sejmowy. Ten zapał w izbie senatorskiéj arbitrów, nie był jeszcze praktykowany. Wyprowadzili tego Adama do innego pokoju, a, dla uniknienia tumultu, nie można go było zaraz za okopy wyprowadzić, wszystkie ulice Warszawskie napełnione były pospólstwem, a to krzyczało: Niech go powieszą! przeto trzymano go w zamku do godz. dziewiątéj w noc, [58] o którym to czasie chorąży od warty marszałkowskiéj i 24. żołnierzów wyprowadzili go za okopy do Powązek.[59] Syn Ponińskiego, Aleksander, był z nim w karecie, bo nazajutrz dawał obiad dla przyjaciół swoich i tam miał mówić: Rzeczpospolita nie wiele mi złego zrobiła, wypędzając mnie z kraju, bom go sam dwa razy chciał porzucić; w tém tylko niesprawiedliwy sąd, że mnie od szlachectwa odsądzają, a ja tyle szlachty porobiłem.[60] Tym to dekretem cała publiczność ukontentowaną została; boją się drudzy współkompanij Adama, a cnotliwi, którzy po śmierci nawet chwałę odnoszą, z imienia Rejtana[61] za życia spodziewać się będą mogli nagrody. Ojczyzna już więcéj zdrajców nie będzie miała. W tym czasie, w miejsce Stackelberga, przyjechał do Warszawy Bułhaków: nie był on już ambasadorem, ale posłem tylko, nieprzyjemny dla niego widok radującéj się publiczności z dekretu na Ponińskim wykonanego, był pierwszym objektem, którym Warszawa przywitała oczy jego. PRZYPISEK. Jak cesarz[62] nie lubił Polaków, łatwo można poznać z jego mowy, gdy na początku r. 1789. król pruski zaczął żądać przyjaźni Rzeczypospolitéj polskiéj i posła swojego Lucchesini przysłał, te słowa powiedział: Le Roi de Prusse coquette la Republique polonaise — mais c’est une Catin, qui ne lui donnera rien, que la vérole.[63][64] Rok 1791. i 1792. w Polszcze. Pióro z ręki wypada, zamyślając pisać, co się z nami dzieje. Przedwieczne zrządzenie Opatrzności, losami kraju kierującéj, nie dozwoliło Polakom dotąd być szczęśliwymi. Boże, z którego ręki te dzieła na nas spadają, zmiłuj się nad krajem już upadającym a pozwól Polakom wybić się z niewoli tyranów swoich. Sejm w roku przeszłym 1790. gdy zdawał się śmiałym krokiem postępować, a raczéj, gdy się odkryło, że ci posłowie, którzy najwięcéj na Moskali gadali, byli moskiewskiemi duchami, że Suchodolski, Suchorzewski, Potocki Szczęsny, Rzewuski Seweryn, a prawie cały senat intrygi robili, i król téż z nimi trzymał; uradzono, nie bez wielkiéj pracy, że ponieważ prawa nie są zakończone, nie można sejmu kończyć, ale raczéj skład zwołać posłów dla decydowania ważnéj rzeczy, to jest elekcyi lub sukcesyi tronu w Polszcze. Co gdy się stało, ożywiło to nowe przybycie posłów, już obumierający sejm nasz, a młodzież światła i dowcipna, miłością ojczyzny zapalona, pokonała stare przesądy. Zaczęto więc żywo robotę swoją, ustanowiono wiele praw dobrych, wojsko, podatki, przedaż starostw przez licytacyą na skarb publiczny, poprawę trybunałów, sądów, sejmików, komisyów ustanowienie, a nakoniec tę najgłówniejszą osnowę rządu trwałego, o któréj Kazimierz wielki zamyślał, to jest: sukcesyą tronu. Już téż byli inni powyjeżdżali z Warszawy, a król widząc, że kraj cały jedno myślał, przychylił się do woli narodu, i na dniu 3. Maja 1791. r. była okrzyknięta sukcesya w Polszcze na dom saski i cała konstytucya w kościele zaprzysiężona przed Bogiem. Ten dzień nazwany rewolucyą szczęśliwą, bo bez żadnego przymusu odprawił się; stał się obcych potencyi zadziwieniem i zazdrością. Jeżeli przeto dla ambicyi braci i złości naszych sąsiadów nie uszczęśliwił się kraj nasz, tę przynajmniéj poda pamięć w potomności, że byli Polacy światli i odważni, którzy chcieli ojczyznę mocną i rządną przy wolności zostawić. Dzień ten pamięci godny odprawił się z wszelką należytością; było wielu posłów sprzysięgłych sobie, aby tę rzecz w tym dniu zrobić bez gwałtu, ale z determinacyą zupełną. Dla tego Branicki hetman przyszedłszy do izby, poznał to, i powiedział: widzę tu na twarzach jakieś ustalenie, a mnie głowa boli. I wnet wyszedł z izby. Wiadomość ta wkrótce rozniosła się; gońce w chwili byli wysłani do wszystkich dworów, ale dworom wszystkim to nie było dogodnie; odkąd król z narodem a naród z królem najchwalebniejsze prawa ustanowili, które, jeżeli się teraz nie utrzymają, będą zawsze w sercach Polaków na dalsze czasy odpoczywać. Ja byłam wtenczas we Lwowie, gdy się to stało, a wiadomość ta wszystkim Niemcom głowy pozawracała; mówili głośno, że tak być nie może, aby potencye inne dozwoliły na tę konstytucyą Polakom. Najsławniejsi ludzie wygadali się z tém: że jest nazbyt dobrą dla nas a straszną dla innych; w jedném posiedzeniu słyszeć się potém dali, że nie pozwolą Polakom na to; odpowiedziałam Niemcom: że chyba po naszych trupach pójdą zniszczyć konstytucyą 3. Maja, zaprzysiężoną przed Bogiem i całemu światu wiadomą. Tymczasem Potocki Szczęsny, Rzewuski hetman polny, Branicki hetman koronny, Suchorzewski poseł kaliski i kilku innych służalców tych panów, bo, wprawdzie mówiąc, nie było tylko tyle przeciwnych, pojechawszy za granicę, nie uważali na rozkazy wychodzące, łagodne najprzód namowy, aby powracali do obrad publicznych, nakoniec surowe nakazy powracania odebrawszy pod konfiskacyą dóbr, za nieprzyjaciół ojczyzny byli uznani. Siedzieli sobie w Petersburgu, odpisawszy zuchwale na wszystkie ordynanse wojskowe. Sejm téż znudzony, skasował hetmana Rzewuskiego i ten tytuł na zawsze, a Potockiemu generalstwo artyleryi odebrał i Stanisławowi Potockiemu oddał go, a sejm był zalimitowany dla nadchodzących kontraktów. W tym czasie wyszła na widok komedya przez posła inflantskiego, Niemcewicza, napisana pod tytułem: Powrót posła. Ta, jako do okoliczności przystosowana, wielki dostała oklask; po wszystkich miastach ją grali, bo wszędzie patryoci byli i wszędzie krzyk i radość z widoku tego była. To znów emigrantom nie podobało się, bo ich tam malował dowodnie upór i obłąkanie. Tym czasem skutki praw postanowionych na sejmie okazywać się zaczęły. Sądy, trybunały, komisye naszym sposobem rozpoczynały dzieło swoje. Miasta nasze przywilejów używać poczęły. Wojsko wzrastające, którego postać wzruszała serce z radości i nadziei, że kiedyś kraj nasz przy dobréj konstytucyi i dzielnym wojsku przyjdzie do rządu i znaczenia swego. Wszyscy się cieszyli, wszyscy z ochotą podatki dawali; nie było, tylko kilka osób w kraju, którzy za granicą siedząc, jako Szczęsny Potocki i Rzewuski Seweryn, pisali książeczki, listy niegodziwe, nazywając te czyny sejmowe utratą wolności w Polszcze. Nikt tego nie wyrozumiał i nie wymyślił, aby upór i ambicya tych panów tak dalece rozciągnąć miała zemstę swoję. Branicki gniewał się, że na sejmikach nie będzie mógł przewodniczyć, na trybunałach nie będzie mógł rozkazywać; Rzewuski, że hetmańskiéj władzy nigdy nie pozyska, co u niego wolność Rzeczypospolitéj; — że sukcesya ustanowiona, już mu drogę do korony odejmowała, nie wiem o co się gniewał, bo ten często ni biało, ni czarno nie umiał. W miesiącu Septembrze wojsko nasze już do 60,000 skompletowane pokazało się na widok obywatelom. Było trzy obozy onego: na Ukrainie pod komendą księcia Józefa Poniatowskiego, w Lubelskiém pod Gołębiem pod komendą księcia Wirtembergskiego,[65] a w Litwie pod komendą gener. Judyckiego.[66] Ten widok kraj cały zatrudnił; nie można było widzieć nic piękniejszego nad tę młodzież pałającą żywością i ochotą do boju, w najpiękniejszéj postaci, przy dobréj sprawie, wszystko nam wróżyło pomyślność, wszystko szczęście i niepodległość Rzeczypospolitéj. Gdyby nie zazdrość sąsiadów Niemców i Moskali naszych nieprzyjaciół, którzy chcą mieć Polskę nierządną i sobie podległą, jak dawnych czasów, i nie chcą, abyśmy byli szczęśliwym narodem. Obóz pod Gołębiem, który sama widziałam po kilka razy, był widokiem przedziwnym. Kilka ceremonii tam odprawionych, manewrów wyśmienitych, radośne łzy z oczu przytomnych wyciskało. — Obóz w Ukrainie, do którego wstęp był wpław przez rzékę, okazywał waleczność, którą w dalszym czasie miał się wsławić. Tak więc przeszedł rok 1791. — w robocie najważniejszéj sejmowéj, w ćwiczeniu się wojska nowo wzrastającego w Polszcze, w administrowaniu naszych ustaw jak najlepszych i najświetniejszych; ale Opatrzność nie pozwoliła daléj narodowi polskiemu wolnym oddychać powietrzem. Już burza gotująca się na głowy nasze zbliżać się poczęła, a niemoc Polaków przy najlepszych intencyach, najlepszéj w świecie konstytucyi utrzymać się nie potrafi, kiedy ją wszyscy zdradzają sąsiedzi. Wyprawiony był książę Czartoryski generał do Drezna w interesach korony sukcesyonalnéj, którą elektorowi ofiarowano, ale tam, darmo siedząc, nie przywiózł, tylko oziębłą odpowiedź. — Elektor nie odmawiał korony, ale jéj przyjąć nie mógł bez wiedzy cesarza i Moskwy. Cesarz niby pozwalał, ale Moskwa wcale nic dotąd nie odpowiadała, bo téż już się przeciwną zupełnie okazać usiłowała. Elektor podał niektóre kondycye, z których ta najważniejsza, aby król miał moc podczas wojny skarbem i wojskiem rozporządzać. Nadszedł dzień rocznicy 3. Maja 1792. ustanowionéj konstytucyi naszéj; umyśliły uroczyście obchodzić stany sejmujące. Jakoż odprawił się z jak największą wspaniałością i okazałością. Warszawa napełniona była przybyłym ludem i cudzoziemcami. Sesya była złożona nie dla interesów, lecz tylko dla ceremonij w kościele, u księży Misyonarzów, gdzie król przyjmował od trzech prowincyi delegowanych, uznających imieniem całego kraju konstytucyą 3. Maja. Widok to był najpiękniejszy w świecie: amfiteatra porobione na około kościoła, napełnione były ludźmi. Król w całéj okazałości pokazał się dnia tego, jak żaden król polski w téj paradzie nie znajdował się. Cudzoziemcy przyznawali, że co się działo tego dnia w Warszawie, było wspanialsze i okazalsze nad koronacyą Józefa II. i Leopolda w Wiedniu. Ze świetną paradą król jechał do kościoła. — Co było w kościele, jaką procesyą odprawił król piechotą do założenia kościoła Opatrzności, to wszystko będzie materyą pisarzom do najpiękniejszych opisów w potomne czasy. Widzów po ulicy ze dwa kroć sto tysięcy ludu było, a wszystko z jak największą okazałością i porządkiem odprawiło się. Tego dnia był wiatr nadzwyczajny, a podczas mowy, którą król miał w kościele, okno jakieś stłukł; wróżyli zaraz ludzie, że ten wiatr nadzwyczajny, nie dobrym jest znakiem i że coś gwałtownego wywieje na ziemię naszą. — W miejscu tém, gdzie kościół Opatrzności zakładać miano, pozrywał dachy, z umysłu z płótna dla dam przytomnych tam porobione. Król powiedział, że choćby po kolana w deszczu miał iść, to jednakże uczyni procesyą, a kto łaskaw, to z nim pójdzie. Przeto wszystko się szczęśliwie zakończyło a stałość przemogła burzę, która trwając dzień cały, nie dozwalała okazującemu się słońcu na horyzont przyjść, ale przez chmury momentalnie widzieć się dawało jakby, walcząc z firmamentem, miejsce to uroczystości ogrzéwać i oświecać chciało. Wkrótce potém doniesienia ministra naszego w Petersburgu opowiadały ułożoną wojnę z Polakami; na ten odgłos wojska wszystkie ruszyły na granicę: jedne na Ukrainę do Mohilewa, drugie na Litwę. Ale nie dosyć czasu było do przygotowania się na tę okropną scenę. Wtenczas poseł pruski Lucchesini, mówił marszałkowi sejmowemu wystawując mu złe konsekwencye dla Polski, jeżeliby Moskwa przeciwną była konstytucyi. Odpowiedział: — zostaje nam bronić się; mamy 60, 000 wojska, jeźli to mało, sto mieć będziemy, jeźli i to mało, miasta dadzą nam dwakroć; jeźli i to mało, to damy wolność chłopom,[67] a jeżeli w tym trzęsieniu zginiemy to i ktoś przy nas zginąć musi. Ten poczciwy człowiek mówił jak myślał i czuł, nie wiedząc, że i ten który aliantem zrobił się Polski, zdradzi Polaków: to jest król pruski. — Ledwie w Polszcze czas mieli wojsko na granicę posłać aż deklaracya moskiewska wojny się ukazała; konfederacya naszych panów uczyniona w Targowicy przy pomocy Moskwy i wnet wnijście wojska moskiewskiego w kraj razem. To było dziełem jednego miesiąca Maja 1792. Czytana deklaracya na sejmie w terminach zuchwałych, umysły wszystkich do obrony zapaliła; tu się zaczęły składki dobrowolne i hojne w całym kraju; dawali wszyscy a dawali z ochotą, co kto miał: sprzęty, broń, klejnoty, pieniądze, ochotników. Wszystko to jak woda płynęło do skarbu publicznego. Brali kantonistów, podatki potrójne dawali, wszystko to z miłą chęcią i z miłą ochotą; czuł każdy, że bronić konstytucyi jest to bronić swobód naszych i wolności niepodległéj. Każdy się łzami oblewał z chęci ratowania ojczyzny przez ofiarę osoby lub majątku swego. Nie masz w dziejach nic podobnego nad ten moment zapału szlachetnego kraju całego i chyba nieczułe serca ambitu pełne, jakie są naszych konfederatów Targowickich mogli, nie tylko przeciwienia się, ale jeszcze nieprzyjacielską wojnę na kraj swój własny sprowadzić. Boże! co za wyrodne syny! nie odwlekaj kary swojéj na osoby i domy ich na którą sobie tak haniebnie zasłużyli... Nim wiec opiszę co się stało, nie zawadzi te osoby, sposób ich życia i charaktery opisać. Branicki hetman, Potocki Szczęsny i Rzewuski Seweryn pojechawszy do Petersburga złączyli się, z ułożeniem imperatorowéj, wydać wojnę Polakom. Tak téż w deklaracyi wyraziła: że na ich pokorne prośby wojsko swoje posyła do Polski aby znieść konstytucyą 3. Maja. Ci jegomoście skonfederowani w Targowicy, na granicy Moskwy, nazywają sejm spiskiem warszawskim na zdradę ojczyzny utworzonym. Sami niegodziwi ludzie otoczeni takiemi którzy albo z ich łaski żyją, albo pensyę moskiewską biorą, nie wiedzą co czynią i zdrajcami ojczyzny na wiekopomne czasy zostaną. Branicki, którego już Polska doznała charakteru, niewiary, który od króla wszystko ma i króla tyle razy zdradza, którego duma niepozwala cierpieć praw nad sobą, gniéwa się że na sejmikach nie będzie mógł przewodzić, szlachtę czynszową sprowadzać, pić i hulać aby swoje dokazać, z instynktów moskiewskich; że w trybunale nie może rozkazywać aby, za gwarancyą Moskwy, najniegodziwsze sprawy wygrywał; gniewa się że wojskiem rządzić nie może, aby go dla Moskali oddał. — Rzewuski hetman oddawna strawić nie może odjętéj władzy hetmanom; mówi, że na tém szczęście kraju zawisło. Sukcesyi tronu przeciwny, bo sam królem być pragnie, dla tego że będąc w Paryżu wróżka mu to jakaś przepowiedziała. Człowiek ambitny i zły, króla nienawidził, na sejmie ani razu w izbie nie był, funkcyi swojéj nie sprawował, chemią się bawi i chimerami swojemi. Ten to jest który, wszystko doradzając Potockiemu Szczęsnemu, jego za marszałka konfederacyi wystawił. Potocki zaś, wcale do takich robót niezdolny, więcéj uparty niż zły, więcéj głupi jak mądry, cały w dystrakcyach osobliwszych, zapomniał kiedy się żenił, że trzeba do ślubu pójść; aż panna młoda już ubrana i czekając na niego, sama do jego pokoju przyszła i zastała go że grał na gitarze w koszuli, jedna noga goła w pantoflu, druga obuta. — Ojciec tego Potockiego, Salezy, wojewoda kijowski, człowiek zły i wiele mogący w Polszcze, na początku panowania króla teraźniejszego, zrobił był konfederacyą radomską; co jest wiadome ludziom na jaki koniec i jak Moskwa zwiodła go. Sam chciał być królem; wiele złego ten człowiek uczynił; w publiczném życiu burzliwy, w prywatném niespokojny, tyranem bardziéj jak łagodnym przez całe życie był człowiekiem. Syn jego, teraźniejszy marszałek konfederacyi targowickiéj, ożenił się był sekretnie z panną Komorowską starościanką, w sąsiedztwie z rodzicami jego żyjącą, co gdy się wydało, kazał wojewoda tę pannę z domu rodziców porwać w nocy przez osoby umaskowane i utopić ją, a syna w więzieniu trzymał. Komorowscy proces o to prowadzili już z żyjącym jako i umarłym wojewodą, a syn zapłacił dwakroć sto tysięcy za ten ojca swego postępek. Więcéj takich okrucieństw ten człowiek narobił, iż się zdaje, że Bóg karze dzieci jego za przestępek rodziców. Syn jego Szczęsny dziś jest na czele konfederacyi targowickiéj. Obłąkany poniekąd przez radę ludzi złych i niecnotliwych, jako to: Mo............ i T............., których radą żyje, a Rzewuskiego stylem pisze. Oni to nieszczęśliwego, acz upartego Potockiego na hańbę i niesławę wieczną namówili. — Przybył do nich Suchorzewski poseł kaliski, którego głowa wpół zwaryowana najświętsze rzeczy za djabelskie poczytuje; on to pozywał pana Niemcewicza do sądów sejmowych, za napisaną komedyą: Powrót posła; on marszałka sejmowego na pojedynek wyzywał o jakieś uraźliwe słowo lub nieuwagę tego szanownego i poczciwego człowieka. „Będę się bił z WaćPanem, ale po skończonéj powinności mojéj,“ odpowiedział Małachowski. — Ten Suchorzewski[68] syna swego, lat siedem mającego, chciał zabić, aby nie dożył niewoli, którą konstytucya 3. Maja dla Polski gotuje. Taki więc człowiek pomnaża węzeł konfederowanych. Złotnicki do tego, który rozdaje dobra posłów uczciwych sejmu tego; Pułaski, (?) który pił zdrowie Potemkina na ostatnich sejmikach; Mi......, który w karty szalbierzując, za takiego miany, ostatni człowiek w postępkach swoich, dał się mianować. Ci więc niegodziwi ludzie z wojskiem moskiewskiém w kraj nasz wkroczyli. Nie zapominam jeszcze Kossakowskiego, który w Litwie najniegodziwsze rzeczy z wojskiem moskiewskiém wyrabiał, którego brat biskupem inflantskim. Na odgłos więc wojny, którą Moskwa wydawała Polakom, wkroczywszy w kraj z 19. na 20. Maja r. 1792., a to w nocy, przeprawiwszy się przez Dniepr do dóbr Potockiego Szczęsnego, wszyscy ogólnie (bo cały kraj Polski szlachetnym zapałem był pobudzony) rzucili się do obrony publicznéj, i każdy był gotów wszystko oddać i życie, aby Moskalów wypędzić. Sejm więc napisawszy deklaracyą do wszystkich dworów, jako jest zaczepiony i bronić się tylko będzie, wydał do wojska, do obywatelów uniwersały zachęcające do obrony. Królowi władzę nad skarbem i nad wojskiem oddawszy, dla czynniejszego sprawowania interesów wojennych zalimitowany został, jako według nowéj konstytucyi ciągłym będąc, do zwołania zawsze gotowym był, lecz od króla samego, nie od narodu lub marszałka; w czém wielki błąd stał się. Zaczęły się więc niektóre utarczki z nieprzyjaciołmi, których nasi nigdy nie zaczepiając, bronić się tylko mieli ordynans. Najpiérwsi byli pułkownik Grocholski i Obertyński porucznik, oba równie odważni. Pierwszy szczęśliwie odbywszy swoje, żyje, drugi walcząc późniéj, w potyczce od nieprzyjaciół zabity został, nie chcąc się poddać wielkiéj liczbie otaczających go Moskali. W tych czasach Rzewuski, mianując się zawsze hetmanem polnym, a hetmanem z władzą, wydał ordynans księciu Poniatowskiemu Józefowi, komenderującemu wojskiem ukraińskiém, aby zaraz z całém wojskiem złączył się z konfederacyą i z Moskalami bronić wolności upadającéj. Ten ordynans jakiego śmiechu narobił w całym kraju, można łatwo rozumieć. Książę Józef odpisał tak, jak należało na zuchwalstwo jego: na którym odpisie całe wojsko podpisało się, wyraziwszy, że on sam jako zdrajca ojczyzny, ściganym będzie wraz z nieprzyjacielem. Wojsko litewskie pod dowództwem księcia wirtembergskiego nierównie przykrzejszego doznało losu, kiedy na odgłos wojny od swego komendanta opuszczoném zostało. Ten głuchy i głupi Niemiec, czyli przez tchórzostwo lub namowę siostry swojéj a krewnéj wielkiego księcia moskiewskiego, lub zdradziecką przyjaźń króla pruskiego dla Polski, opuścił w ten moment służbę i prosił króla o urlop do jechania do wód dla zdrowia swego. Ta nagła odmiana (którą on już podobno od dawna knował) cały kraj przeciwko niemu obruszyła, a żona jego, córka księcia generała Czartoryskiego, osoba piękna i cnotliwa, czuła od dawna, w cichości zachowując, nieukontentowanie z złączenia tego. Charakter niestosowny, grubiaństwem niemieckiém przeplatał słodycze życia u rodziców, i truł jéj zabawy. Korzystając więc z takiéj okazyi, jako żona nie bardzo szczęśliwa, dobra patryotka, na odgłos czynności męża swojego, pojechała do klasztoru i o rozwód z nim zaczęła sprawę, napisawszy w ten sens bilet do męża: — że ponieważ połączenie nasze było w tym celu, abyś WPan służył ojczyźnie i bronił jéj w potrzebie, nie dotrzymując tego, zrywasz tém wszystkie i moje dla niego obowiązki. A tak piękna ta kobieta piękniejszą jeszcze w oczach publiczności pokazała duszę. Utarczki Moskali z naszymi tu i ówdzie trwające, szły dotąd pomyślnie, tak, że wkrótce od niecnego króla książę Józef miał rozkaz surowy: nigdy nie atakować, ale pobiwszy, rejterować się. Co téż wykonywał i ze smutkiem komenderował ks. Józef. A tak najwaleczniejsza odwaga, którą ci rycerze okazywali, nic nie pomogła przy nieustannéj rejteradzie naszych. Tuż byli Moskale; kijowskie i bracławskie województwo opanowali a wszędzie obchodzili się niegodziwie z naszymi konfederatami, przymuszali obywatelów do podpisów. Już téż czas było zapytać alianta naszego Wilhelma, za co według obietnicy posiłków nie daje? Był na to wysłany Potocki Ignacy, marszałek litewski, do Berlina, człowiek wielkiego rozumu i wagi, który w robotach dzisiejszego sejmu wiele znaczył i prawie na czele wszystkich był czynności; człek stały, odważny i poczciwy. Tam go wodzili tylko, nic mu stałego nie odpowiedziawszy nad to, że jeśli król pruski obiecał przez alians dać Polakom wojsko, gdyby w wojnie byli, to tylko w wojnie ościennéj; tę bowiem wojnę nazywał wojną domową, bo od Polaków zrobioną była. A tak Polska, widząc się zdradzoną ze wszech stron, już w męztwie własném upatrywała tylko obronę. Nasi téż coraz głębiéj Moskwie usuwali się małe odbywając potyczki, tak, że gdzie obóz polski nocował, drugiego dnia moskiewski przychodził, aż téż pod Zasławiem Moskale byli, a tam potyczka główna odprawiła się; gdzie książę Józef sam komenderując, musiał przebijać się z obozem swoim przez trzy kolumny moskiewskie, otaczające go ze wszech stron: tak to szczęśliwie uczynił, że nie straciwszy tylko 800 ludzi, ubił nieprzyjaciół 4000. — Wtenczas dali widzieć Polacy, jak się bić umieją, a gdyby nie Czapski generał i książę Lubomirski Michał, którzy i w innéj akcyi pod Ostrogiem nieposłuszni byli ordynansom, byliby nasi znieśli cały obóz moskiewski, chociaż zawsze trzech Moskali było na jednego Polaka. Generał Kościuszko, Wielhórski brygadyer, Mokronowski, Krasicki major, kapitan Bronikowski, książę Eustachy Sanguszko i prawie całe wojsko cuda robiło — tak będzie pamiętna ta walka na potomne wieki. — Ale nierównie jeszcze i ta pod Dubienką, gdzie generał Kościuszko w 14,000 wojska od 60,000 moskiewskiego był atakowany, nietylko że się obronił, ale jeszcze pobił ich okrutnie. Tam to Moskale przeszedłszy przez kraj zabrany przez Austryaków, Małopolskę, (nazwaną teraz przez Niemców Galicyą), obtoczyli zewsząd generała Kościuszkę, który w swoich bateryach tak jeszcze ich poraził, że po trupach swoich atak czyniąc, utracili 4000 ludzi, 20 oficerów, 4 pułkowników, między którymi zabity był Palenbach[69], wielki rycerz, młody, bogaty pan, który najpiérwszy na mury oczakowskie wpadł, najpiérwszy i teraz z koniem na bateryą wjechał i zabity został. Moskale go płakali, a poznali teraz oręż polski i męztwo, nie zwyciężywszy Polaków, w kraj polski wchodząc, rujnując i zabierając żywność wszędzie, po polach potratowane zboża zostawili. Z téj potyczki pod Dubienką z zabitych moskiewskich oficerów czyli pułkowników pozdéjmowane ordery, były zawiezione do króla, a już wtenczas okazał król nieukontentowanie z wygranéj tak walecznéj generała Kościuszki. Ten człowiek wsławił się tak w teraźniejszéj wojnie, że nigdzie tak jak o nim gadają. Moskale go się okrutnie boją: rządny, spokojny, w ogniu jak na przejażdżce jakiéj, waleczny, odważny, republikant, w Ameryce wojować nauczył się. Te ma przymioty generał Kościuszko, które go na wielkiego wojownika przeznaczyły; poczciwy, skromny, spokojny i stały, ma obywatela szacownego cnotę. Ten w młodym jeszcze wieku czuł szlachetny zapał bronienia ojczyzny swojéj; związał się był do konfederacyi cnotliwéj ale nieszczęśliwéj barskiéj, któréj pamięć zostaje tylko w sercach poczciwych ludzi i w dziejach polskich nie zaginie późniéj; potém prowadzony skłonnościami serca swojego, pokochawszy córkę Sosnowskiego hetmana[70], (dziś wydaną za Józefa ks. Lubomirskiego), uwiózł ją z domu ojca. Dognany przez ludzi tegoż, gdy mu córka odebraną została, frasunek miłośnego serca umarzając, szukał sławy na wojnie Amerykanów przeciw Anglikom, na wojnie téj, która ten naród uszczęśliwiła i o wolność przyprawiła. Tam więc Kościuszko walcząc jako Polak wolny za wolność, choć cudzą, dał dowody męztwa swojego i nauczył się wojować, aby był zdatny krajowi swemu; otrzymał order militarny amerykański nazwany Cincinata; a teraz polski złoty medal; które to dwa znaki więcéj mu honoru czynią, jak wszystkie zaszczyty orderów. Nie można nie przyznać waleczności wojsku naszemu: bili się jako lwy, bo każdy czuł i wiedział, że się za wolność i swobodę i dobry rząd bije. W Litwie miał komendę Zabiełło[71], który dawniéj w Paryżu pięknym Polakiem nazywany był, ten robił co mógł, ale zawsze przymuszany ordynansami króla do rejterady, Moskwę w kraj litewski puszczał. Cały świat jest świadkiem że nie zwyciężeni, Polacy widzą kraj swój pełen nieprzyjaciół. Wszyscy jednym duchem pałając, wołali aby im wolno było bić i wypędzić Moskali, nie było i jednego zbiegłego; znalazł się przecież zmiennik i zdrajca, a to: Rudnicki vice-brygadyer, który z saméj akcyi pod Zasławiem uciekł do Moskalów. Tam przysięgając na konfederacyą miał z sobą towarzysza jednego, któremu nic nie mówiąc, kazał za sobą jechać i wnet tam przysięgać rozkazał w przytomności generał-komenderującego Kochowskiego i całéj konfederacyi. Towarzysz nie chciał przysięgać, mówiąc: „Nie zdradzę mojéj ojczyzny, jużem raz przysiągł na konstytucyą 3. Maja i królowi.“ Zdziwiony Kochowski pogłaskał go pod brodę i dał mu suwerena. Rudnicki zaś w obozie polskim za zbiega uznany i imie jego na szubienicy przybite zostało. Zdarzyło się w tym czasie w ogrodzie Saskim widowisko patryotyczne i ledwo nie przyszło do wielkiéj biedy dla pana Miera[72] starosty buskiego. Ten sowizdrzał tam przyszedłszy powiedział publicznie: Bonne nouvelle![73] naszych pobili Moskale! Wnet skupiony lud chciał go ukarać za tę mowę, jeden człowiek już się rozpasywał aby go na pasie swoim powiesić na drzewie, ale się skończyło na wyświstaniu onego i kułakowaniu; przez cały ogród Saski mocno uciekał. Ten Mier, mocno złego rozumu, jest człowiek niecierpiany od wszystkich, sam się tylko kocha. Gdy tak wojsko nasze zawsze rejterując się, nie zwyciężeni ale znużeni, obdarci i głodni zostali, przyszedłszy już z Dubienki do Kurowa a Moskale za niemi do Markuszewa, o pół mili obozy te dwa stały od siebie; a że to było przed żniwami, wszystkie więc zboża stratowane zostały i zabrane na przybycie wojska nieprzyjacielskiego. Wszyscy domy swoje porzucali, uciekając gdzie kto mógł przed napaścią tych ludzi, a bardziéj złośliwą zemstą konfederatów. Co za smutny widok obił się o oczy moje, gdy pojechawszy dnia jednego do Puław, do ks. generałowéj, zastałam wszystkie rzeczy rozrzucone i upakowane najdroższe sprzęty. Te podziwienia i zacności godne miejsca, już przed orężem nieprzyjacielskim w obawie. Były to pogłoski podobne do wiary, a bardziéj doniesienia samychże generałów komenderujących: Poniatowskiego i Kościuszki, że w Puławach nasi mieli bronić przeprawy Moskalom przez Wisłę; na ten koniec już był zrobiony most na Wiśle, a z drugiéj strony bateryę robić poczęto. W takim razie każdy o obronie osobistéj myśleć począł, już téż i my w domu naszym, w blizkości miejsca tego mieszkający, wszystkie sprzęty zdejmować i układać zaczęliśmy. Nie mogę tu wyrazić dosyć dobrze tego pomieszania i uczucia żałosnego, którym serca nasze były przejęte, zalewałam się łzami przez czas niejaki patrząc na domek nasz tak nam miły, który ogołocony stał a my, w bojaźni nieprzyjaciela momentalnie będąc, do wyjazdu mieli gotowość. Cała téż ta okolica w takiéj była niespokojności, przywodziło na pamięć całego kraju już w tyle zostawionego nędzę i upadek. Gdy obóz nasz stał w Kurowie, mieliśmy chęć szczerą widzieć to wojsko które walecznie bijąc się za siebie i nas, poniewolnie nas oddało nieprzyjacielowi, to wojsko, na które skarby i majątki nasze z ochotą oddawaliśmy; te, gdzie braci, krewnych, przyjaciół każdy lub witał lub opłakiwał straty. Pojechałam z moim mężem do obozu o dwie mile leżącego od Drążkowa[74], z jak największą ochotą i radością, zapominając w ten moment o nieprzyjacielu. Przyjechałam tam w téj wesołości, która wnet w żal odmienioną została. Nie mogę tu wyrazić tych wrażeń które doznałam na widok wojska naszego, którego postać w przeszłym roku świetną, zamieniona w mizerną, znużoną, została mu tylko jego waleczność, a tę na twarzy każdego żołnierza widać było. Widziałam kupy żołnierzy śmiejąc się szable swoje szlifujących, mówiąc nam że na nieprzyjaciela (pod bokiem nam stoi, może dziś, może teraz na nas napadnie). Wszystko było do bitwy gotowe, każdy na swoim miejscu, choć w mundurze obdartym ale z odwagą nieopuszczającą go (mówili znów że tak będzie jak pod Dubienką). Ogarnione żalem serca mając, objechaliśmy cały obóz od pierwszéj do ostatniéj pikiety. Karetę naszą obstępywali rycerze nasi opowiadając czyny wojenne, i głód, biedę, którą ucierpieli w rejteradzie nieustannéj, mówiąc: nigdzie nas nie pobili, a zawsze, my się rejterowali. Odmiana w tych dwóch obozach, które widziałam pierwszy raz pod Gołębiem w 5000 ludzi i w całéj swojéj okazałości i świetności podczas pokoju i ten pod Kurowem z 25,000 złożony znużonych w wojnie żołnierzy, jest rzecz do widzenia i zadziwienia, a do opisania trudna. Tyle mogę wyrazić, co mnie saméj najwięcéj w oczy podpadło, że obóz z 5000 zdawał się być większym nierównie, jak ten z 25,000 w czynnym sposobie ułożony, gdyż wszystko umaskowane było. Ściśle i spokojnie w oczekiwaniu nieprzyjaciela trochę za daleko zapędziliśmy się dnia tego, bo pod same ostatnie rogatki, które od dońskich pikiet nie daleko były. Jakoż nazajutrz była tam mała utarczka z dońcami, w któréj kilku kozaków zginęło, a z naszych zabity został Iliński, generał-inspektor. Ten młody człowiek losem przeznaczenia swego prowadzony, nie będąc nawet na wojnie, dnia tego, niewiem z jakim interesem, do księcia Józefa przyjechał, z jakąś ekspedycyą podobno; a chcąc być przytomny jak książę na konia siadał, za daniem znaku do potyczki zaczynającéj się, nie mógł pewnie ani chciał zostać, i tak razem pojechawszy stanął na polu, a wnet na cel wzięty od kozaka, na miejscu ubity został. Człowiek młody i piękny i dobrze poselską funkcyę na sejmie konstytucyjnym odprawujący; bo któż nie wie, że pracuje cały skład posłów, że jeżeli byli niektórzy niegodziwi, to ich cnota patryotyczna naszych prawodawców zawstydziła i poniżyła. Już tego dnia jak byliśmy w obozie, była wiadomość sekretnego armisticium[75], co jednak nie było ogłoszoném; alić nazajutrz po téj małéj pod Markuszowem potyczce, przybiegł kuryer do wojska z nowiną okrutną, która cały kraj o desperacyą przyprawiła, a ta była: że król Jegomość dnia 22. Juli[76] złożywszy dawnym sposobem radę, nie w straży podług nowéj konstytucyi ale w radzie podług staréj formy udecydował przychylić się i akces uczynił do konfederacyi... Targowickiéj. Niech sobie każdy wystawi, co za skutek sprawiła ta nowość. Zdrada! zdrada! — z ust do ust to słowo latało. Nie wiedzieć co myśleć i co czynić; nikt nie był w stanie zebrać do kupy myśli i siły swoje. Płacz i narzekania wszędzie słyszeć się dały. Wojsko przyjąć nie chciało, w Warszawie gmin ludu po ulicach biegał — cały kraj w odmęcie. Król się nie pokazywał, a warty i roty były podwojone. Wojsko wysłało dwóch generałów do króla: Wielhorskiego[77] i Mokronowskiego[78]. W radzie było wielkie wzburzenie. Marszałkowie Małachowski, Sapieha, Potocki, marszałek litewski, nie chcieli się podpisać. Król z prymasem, Mniszkiem marszałkiem, Małachowskim kanclerzem, Chreptowiczem podkanclerzem[79] i innymi udecydowali przez większość głosów ten krok tak haniebny. Marszałek Potocki mdlał, Małachowski sejmowy marszałek powiedział: i król szwedzki musiał podpisywać prawa uciążliwe, ale w obozie! — i wyszedł z rady manifestować się: który to manifest czytając, każdy co czuje i ma serce, łzami się zalać musi. Przynajmniéj ja go inaczéj czytać nie mogłam; a trawiąc dni i nocy w żałości, ubolewaliśmy z mężem, jak poczciwi i prawi obywatele. Zebrała się wielka liczba obywateli i poszła do marszałka sejmowego, a przechodząc przez ogród saski, Sapiehę marszałka litewskiego napotkali i porwali go na ręce i tak do Małachowskiego poszli na pożegnanie tego cnotliwego i sławnego męża, którego czynność wiekopomne wieki w pamięci Polaków i sercach odpoczywać będzie. Ten tłum ludu zastraszył Warszawę. Poszli oni do pałacu kanclerza Małachowskiego, i okna powybijali, przypominając mu dawniejsze przysługi podczas sejmu nie dawno zdarzone, kiedy w dzień czytanéj deklaracyi moskiewskiéj wojnę wypowiadającéj, kanclerz zaprosił ministra moskiewskiego na wielki obiad, pospólstwo powybijało kamieniami okna, a kartkę przybito na drzwiach domu jego w te słowa: Za obiad kamienie a za zdradę stryczek. Tandem stało się jednak i król przystąpił do konfederacyi targowickiéj. W kilka dni uczynił akces do niéj z całą ziemią warszawską, któréj marszałkiem Kicki[80], starosta rycki i koniuszy koronny został. Tu trzeba uważać, że akces króla w ten moment może był potrzebny dla wstrzymania zamachów wojny już pod jego bokiem rozpierającéj się. Do tego stopnia przyszła bojaźń i zdrada króla, że silnym odporem Moskwę na granicy jeszcze będącą nie chciał wypędzać a sam do obozu nie pojechał, wziąwszy na ten ekspens od Rzeczypospolitéj 2,000,000; już teraz rzeczy łagodząc, kiedy ani w skarbie pieniędzy, ani zadosyć amunicyi nie było, a wojsko znużone i obdarte, odpoczynku bardzo potrzebowało, choć tylko po trzymiesięcznéj wojnie: kiedy pod Warszawą obóz ulokowany prawie z najpiękniejszego wojska, bo z gwardyów i pułku złożony do 6000, ale dowodzony przez komendantów głupich: Gurzyńskiego[81] i Byszewskiego[82], nie obiecywał wielkiéj obrony Warszawie, choć tam wszyscy jednym duchem pałali i do obrony Rzeczypospolitéj byli gotowi. Był moment i taki, że chciano króla porwać i do obozu księcia Józefa przystawić. Akces więc króla w ten moment wszystkich obrażający, w ośm dni stał się niby jakąś nadzieją słodką dla Polaków, gdy widzieli, że wcale w innych terminach i nie kasujący konstytucji 3. Maja był napisany. Tu zaczęto tę rzecz brać na uwagę: że król mądry, mówiono, musi téż coś mądrego wymyślić; kiedy nie był wojownikiem, niechże będzie politykiem. Król też jednego dnia tak się mocno zamyślił, że mu łyżka z ręki wypadła. Gdy rozumiano że zasłabł, odpowiedział: „Robiłem dotąd węzełki, które mi się zawsze rwały, teraz taki zrobię węzeł, że go wszyscy djabli nie rozerwą;“ — a w tém wojska poczęły postępować ku Warszawie. Każdy w tym razie według swego zdania uczynił, w domu został lub wyjechał; my zaś w naszej partykularności nie zbyt oddaleni od Puław, którędy obóz moskiewski miał się rozlokować, obawiając się kozaków, których zwyczaj grasować około obozu, a bardziéj jeszcze jakiego przymusu memu mężowi podpisywania się za konfederacyą, z domu wyjechaliśmy na kilkanaście dni, nie bez żalu zostawiając domek nasz na dyskrecyą dońców; nie mogę zataić, jak wiele ta myśl łez kosztowała: uciekać przed nieprzyjacielem było dla mnie nową rzeczą, lecz nie pierwszą, bo w dziecinnym wieku będąc, przypominam sobie, jak rodzice moi podczas barskiéj konfederacyi Moskala unikali. Tak kraj polski w bezustannéj rewolucyi, żadnemu bezpieczeństwu obywatela nie poddaje. Wyjechaliśmy więc z domu z dziećmi 26. Lipca, co się téż dobrze stało: bo obóz moskiewski dni piętnaście w Puławach odpoczywając, nietylko temu miejscu zadał wielką klęskę, ale i wszędzie w okolicach dał się we znaki. Księżna generałowa przez cały czas w Puławach siedziała, i gdyby nie jéj bytność, na którą wiele mieli względów, to miejsce ostatniéj ruinie byłoby podpadło, a i tak sześć kroć sto tysięcy rachowała szkody. Książę sam od dawna w Wiedniu siedział, gdzie był posłany w interesach sejmowych, ale nic takoż nie wskórawszy nad tę nadzieję, że cesarz nie pozwoli Moskalom przejść na Sandomierz w województwo sandomierskie, o co od dawna oni starali się, a późniéj bez pozwolenia to uczynili, pod Dubienką i Klinem przez Galicyą nad wszystkie mniemania na Polaków wpadli, i tam odpór waleczny generała Kościuszki znaleźli. Za swoje zuchwalstwo klęskę haniebną otrzymali, o czém wszystkie dzieje pisać będą. Na uczyniony akces do konfederacyi przez króla Jegomości, Naruszewicz, biskup inflantski, miał mówić królowi: „Jakże będę kończył historyą Polską? WKMość przez czynność z dnia 3. Maja zmazałeś wszystkie złe postępki panowania swego, ale teraz ten akces wszystko zaczernił i zrujnował.“ Sołtyk, poseł krakowski, jeden z dobrych patryotów, w oczy królowi powiedział, gdy zawsze rejteradę wojsku naszemu rozkazywał: „WKMość nas zdradzasz.“ Na co król Jegomość: „Ale mój kochany, masz głowę zapaloną!“ Sołtyk z Warszawy odjechał a król akces zrobił. Nasi téż sejmowi patryoci najpiérwsi na czele robót, to jest: Małachowski i Sapieha marszałkowie Sejmu, Potocki marszałek litewski[83], Sołtan marszałek litewski[84], (wprzód urzędy swoje dobrowolnie złożyli) Sołtyk poseł krakowski[85], Stanisław Potocki poseł lubelski, Wejsenhof poseł inflantski[86], Matuszewicz poseł trocki[87], Zakrzewski poseł mazowiecki, Kochanowski poseł sandomiérski[88], Rzewuski poseł podolski i wielu bardzo, jedni do Lipska pojechali, unikając napaści, drudzy do domów swoich. Alić konfederacya targowicka zapozwała osobiście niektórych, mówiąc za zdradę ojczyzny, i Małachowskiego samego; a Szczęsny Potocki, marszałek konfederacyi targowickiéj, napisał list zuchwały do króla Jegomości, nakazując mu poprawić akces do konfederacyi, aby do ich złéj woli stosowny był, jako i o oddanie komendy nad wojskiem; co téż król uczynił i komisyi wojskowéj oddał. Ale targowiccy nie kontentując się z tego, kiedy już Moskale wleźli byli do Warszawy, a generał Kochowski w Wilanowie stanął obozem, przysłali czterech delegatów do króla Jegomości, którzy byli: Ożarowski, kasztelan wojnicki, od dawna Moskalów przyjaciel, Świętosławski, sędzia krzemieniecki, któremu to Potocki Szczęsny obiecywał od potomności ołtarze za to, że się sukcesyi w Polszcze sprzeciwił na sejmie, Kamieniecki, kreatura Potockiego, i Chołoniewski, starosta dubieniecki; ci delegaci prosili króla, aby akces poprawił i oddał komendę gwardyów swoich; na co król odpowiedział: że gwardyów nie odda i nikt mu tego wydrzeć nie potrafi, a co do akcesu, za kilka dni obiecywał dać im poznać wolę swoją. Ci więc skasowali komisyę wojskową i sami na siebie rządy téj magistratury włożywszy, mówili, że wojsko od hetmanów będzie dependować. Wielu téż panów dobrowolnie urzędy swoje złożyli; a tak w Warszawie zamięszanie, a w całym kraju płacz i smutek widać było. Mówili niektórzy, że poseł pruski oświadczywszy wtenczas, gdy czasu nie było, pomoc Polakom, odjechał z Warszawy czynić stosownie i podżegać panów polskich, aby protekcyi u króla pruskiego szukali,[89] ale ci nadto światli i nadto poczciwi, przeglądali w tém większą zgubę i ruinę kraju, gdyby Prusaka sprowadzić na nasz chleb; a ten nic nie zrobiwszy, za fatygę i koszta kazałby sobie Gdańsk i Toruń oddać. Inni mówili: lepiéj złączyć się krolowi z Moskwą, tron sukcesyonalny Konstantynowi, wnukowi imperatorowéj oddać i na Prusaka uderzyć, zdrajcę, który nietylko Polaków, ale i Moskali i Szwedów zdradził, a który teraz wojska swoje na pomoc Austryakowi przeciw francuzkiéj ziemi posłał zwyciężać nieszczęśliwych, ale mężnych Francuzów. Jak téż Moskale do Warszawy przyszli, Kossakowski, generał moskiewski, brat biskupa inflantskiego, który go sam hetmanem zrobił, pojechał z Bułhakowem, ministrem moskiewskim, na zamek do króla. Król mu się pokazał markotny i nic do niego nie gadał. Rozgniewał się ten zuchwały człowiek i powiedział na pokojach głośno: „Niech król pamięta, że ta sama monarchini, która go królem uczyniła, i mnie hetmanem zrobiła.“ Co to za nieszczęście królować tak, jak Stanisław August! Lepiéj jest nigdy nie być królem, lepiéj oddać i złożyć koronę, jak ją tak haniebnie nosić. Generał Kochowski z wielką téż assystencyą na zamek pojechał, a ofiarowany sobie do mieszkania przez Kossakowskiego pałac marszałka sejmowego Małachowskiego przyjąć nie chciał. Po dwuniedzielnéj naszéj niebytności w Drążkowie i bawienia u brata Joachima Tarnowskiego w Sandomierskiém, gdzie spokojny smutek panował i Moskalów jeszcze nie było, po odejściu obozu moskiewskiego z Puław, powróciliśmy do domu, z niemałym smutkiem i nieukontentowaniem widząc wszędzie po drodze znaki obozowania moskiewskiego; poddaństwo zniszczone, karczmy puste, porujnowane, zboże przeszłoroczne zabrane, tegoroczne potratowane; konie, woły, owce pozabijane, poprzepadane w podwodach zabranych pod furaże. Owo zgoła nędza i powszechne nieszczęście — nie spisałby tego na wołowéj skórze, co się tylko w partykularności, w domu naszym działo przez czas obozowania Moskalów w Puławach. Było tu w Drążkowie trzydzieści dziewięć komend, to jest po trzy i po cztery na dzień. Najpiérwsza z nich, to jest od huzarów rotmistrz, kazał sobie gwałtem śpichlerz otworzyć i zabrał 50 korcy owsa, lub mniéj trochę przez ukaresowanie onego przez naszych ludzi. — Bóg téż nam zdarzył człowieka, który komisarzem podówczas był, zwał się Łochowski, poczciwy i wybrany do takich okoliczności. Moskali traktował, jak można było karmił, odziéwał i napajał. A tak to sprawnie czynił, że przez ekspensy piwnicy i niektórych rzeczy, jak chustek do nosa (które bardzo kozaków tentowały) ten dobry człowiek ochronił nas od wielkiéj ruiny dóbr i tyle dokazał, że nawet wpadł w wielkie łaski u pułkownika kozaków dońskich, któremu na moście w Drążkowie bal dawał. Kozaków i kompanią popoił tak, że i sam i wszyscy na moście powywracali się. Takich bankietów było bardzo wiele w Drążkowie, a choć kozaki z coraz inną komendą wpadając, prosto do stogu po siano zajeżdżali i brali; Łochowski nasz, mając dobry rozum, jak mógł tak się bronił, że tylko małe szkody poczynili nam kozaki. Często śmiać się musiałam z opowiadania różnych historyi, które się tu działy. A tak powróciwszy, widziałam się nie bez smutku w kompanii dońców, któremi pułkownik Serebranków dowodził, jak na dońca, manierny, grzeczny i wielki elegant (piżmował się, jak przyjeżdżał do mnie). Stał z komendą w Baranowie i często dość u nas bywał. Widzieliśmy kozaków momentalnie, a przypomnienie samo, że na okół jesteśmy przez nich otoczeni, truło tę słodycz, któréj doznawałam pierwéj mieszkając w Drążkowie. Nikt nigdzie nie jechał przez załogi dońskie, bo te po lasach chowały się, rabowały i kradły jak mogły, choć komenda surowa była i kara. W Warszawie po ulicach jeździli kupami i karety dam jadących tamowali. Stał się téż przypadek na mieście, że kozak, kupując chleb, gdy nie chciał zapłacić, co przekupka żądała, ta mu powiedziała, że król tę taksę na chleb włożył; kozak na to zaczął lżyć króla: ten durak niebawem naszéj carycy będzie trzewiki kładł na nogi i obuwał ją. Przekupka nie wiele myśląc, porwała za siekierę i na miejscu ubiła Moskala. Wzięta do sądu; ale gdy inkwizycye pokazywały, że kozak tak mówił, wypuszczona zaraz została. Gdy województwa kijowskie, wołyńskie, podolskie i lubelskie, i w Litwie, którędy tylko przechodzili Moskale z konfederatami, poniewolnie do téj konfederacyi akces uczynili, w Lubelskiém był sprowadzony umyślnie Mi...... (który tam oszukiwał w karty, w Polsce już nie mając kogo oszukać, bo się wszyscy na nim znali) był więc sprowadzony, aby był marszałkiem lubelskim, nie mając i piędzi ziemi w tém województwie. Tam więc widziałam po domach rozczytywane uniwersały zapraszajace do akcesów. Dłuski, podkomorzy lubelski, którego stare przysądy nieopuszczały i na moment, chciał być marszałkiem i miał mowę wyborną do generała Kochowskiego[90], z któréj to podłości sam generał poczciwy naśmiewał się; a jako pełen honoru i dobréj duszy, w Zasławiu będąc, gdzie Branicki hetman bal dawał, powiedział: „Gdybym był panem Branickim, to bym płakał, a balu bym nie dawał!“. W Lublinie więc, jak i wszędzie po miastach, konfederacya gdzie przybyła, akcesy czynić kazała. Moskale bale dawali i kobiety kradli lub gwałcili. Żubów[91], brat tego, który jest teraz faworytem[92], wykradł w Lublinie pannę Trz....., sędziankę lubelską, piękną i wielką kokietkę, ale i głupią. Matka jéj, jeszcze głupsza, zaprowadziła ją na teatr; gdzie Moskale zobaczywszy tę pannę, za kilka dni u siebie ją mieli. Rodzice, gdy u generała Kochowskiego szukali satysfakcyi i oddania córki, generał jak mógł, tak pomoc obiecywał. Ale jak tylko Trz..... wyszedł z pokoju, Kochowski powiedział: „Ot durak, on nie wié, że Żubow może więcéj jak ja.“ Sam wkrótce potém Żubow tą panną wzgardził i powiedział, że w nocy ryby łowi, przeto żenić się z nią nie może; ale 5000 dukatów obiecuje w posagu temu, któryby ją wziął za żonę. Tymczasowo wziął ją z sobą do obozu pod Warszawę. Tymczasem delegowani od konfederacyi w Warszawie czynności sprawiali, wszystkie pokasowawszy magistratury ustanowiono nową konstytucyę jak dawniéj było; wszystko wprowadzili odbierając przysięgi przymusowe, i klasztorom nawet kazali ją wykonywać. Król Jegomość musiał powtórny akces uczynić, który z kancelaryi wydać nie chciano, a konfederacya do Brześcia litewskiego udała się dla złączenia się z litewską, któréj marszałkiem kanclerz Sapieha obrany został, człek nie wiele znaczący. Król téż ministrów swoich do Brześcia posłał: Małachowskiego kanclerza, Chreptowicza i Mniszka marszałka; tam to miało się odkryć całe ułożenie a bardziéj jeszcze ukazy imperatorowéj moskiewskiéj, które dawała narodowi polskiemu. Panując sama nad dzikim, wypolerowanemu i oświeconemu ludowi rozkazuje! O Boże! kiedyż pozwolisz zemsty Polakom nieszczęśliwym! W ten moment, kiedy Polska niezwyciężona a odbiera prawa od nieprzyjaciela swego, którego kraj nasz jest pełen, kiedy król Jegomość, zdradziwszy oczywiście naród, spokojnie w Warszawie mieszka, Francuzi waleczni, ale nieszczęśliwi, za wolność swoją giną. Siedm mocarstw, namówiwszy się, wojska swoje w kraj francuzki posyłają dla przerobienia nowéj konstytucyi i przywrócenia absolutyzmu. Król, który zaprzysięgnąwszy konstytucyę na polu federacyi, uciekał z Paryża, złapany, więziony, strzeżony, wypuszczony, gdy zawsze chciał zdradzać ojczyznę, a tylko o swoją dbał władzę, Francuzi, już przez wojska austryackie i pruskie atakowani, gdy o królu swoim powzięli pewne dowody zdrady, dnia 9. na 10. Augusta 1792. zamek czyli pałac Tuilleries, ze wszystkiém zrujnowali i spalili. Król z królową i familią do sali zgromadzenia narodowego wszedł, zkąd nazajutrz przeprowadzony na inne miejsce, strzeżonym, sądzonym i suspendowanym został. Cóż jednak konfederacya targowicka znaczyła? tylko przemoc. Nikt się nie łączy, tylko że musi, a akcesa czynione po województwach mają za scenę, przysięgę za żarty. Konfederacya cudaki robi, wszyscy się śmieją, robią z musu, bo sto tysięcy Moskali nad głową stoi. Kasuje jednych, drugich wywyższa; nie chce, aby wojskowi ordery nosili, te, które w téj wojnie ze sława sobie zyskali, małe medale srebrne z napisem: w nagrodę męztwa. Generał Kościuszko o tém dowiedziawszy się, napisał list do Szczęsnego Potockiego, prosząc, aby ten wyrok odmienił. Wyrazy listu tego są: „Jeżeli zaś wyrok takowy ma wziąść swoją ekzekucyą, dopraszam się, aby był tylko na mnie jednym uskutecznionym. Równy z moim jest sposób myślenia Mokronowskiego i Eustachego Sanguszki tu przytomnych. Z ochotą przyjmę karę za wszystkich bez narzekania i, zlawszy tylko łzami ziemię wychowania mego, pójdę do drugiéj ojczyzny, gdzie mam prawo, bijąc się od przemocy za nią. Tam stanąwszy, równie prosić będę Opatrzności o stały, dobry i wolny rząd w Polszcze, o niepodległość onéj żadnéj potencyi, o cnotliwych i zawsze oświeconych w niéj mieszkańców.“ Taki to list poczciwy Kościuszko napisał czekając odpowiedzi. Wszędzie tylko o nim słychać, jego portrety malują na tabakierkach i w medalionach noszą. Pisma na pochwałę i wiersze piszą, z których niedawno do rąk moich wpadły następujące, śpiewane wtedy po kraju: A gdy ojczyzna zbudzona W bój krwawy z tyranem stawa, Przybył uczeń Waszyngtona, A za nim męstwo i sława… Co do tych medalów orderowych, konfederacya zabroniła je nosić i list Kościuszki nic nie pomógł; wszyscy więc składać je muszą, a kobiety wstążki rozbierają, na których ten znak waleczności rycerzów ukazany był. Jest jeszcze ten sam zapał w Warszawie i po wsiach, ale przytłumiony. Damy nie chcą przyjmować Moskali do domów swoich. Generał Kościuszko orderu nie chce oddać, powiada sprawiedliwie, że pierwéj wziął abszyt swój ze służby wojskowéj, niż ten rozkaz przyszedł. Tymczasem Moskale Warszawę napełniają i prowincyę pustoszą. Jednego dnia przyszło ich do nas tu do Drążkowa 8000 a koni 6000; stanęli obozem, trzy dni tu bawili; łąki z potrawem wypaśli wszystkie, owsa nabrali i wiele kradzieży narobili. Komendant ich zwał się Bachmanow, brygadyer; ten przysłał oficera, że tu chce stać z obozem trzy dni i o kwaterę prosi we dworze. Oficer ten, nie kontent że mu w oficynach stancyę dali i chciał ją mieć dla niego w pałacu. Z czegośmy się uwolnili niby nie rozumiejąc, lecz moskiewska duma nie strawiła tego; mruczał oficer, że tylko sześć pokoi naznaczone były; musiałam więc moje dzieci wyprowadzić, aby całą oficynę oddać dla brygadyera. O Boże! co mi się natenczas działo, wyrazić nie potrafię. Ten tedy brygadyer przysłał najpiérw pięć pojazdów, a najpierwsza, która na dziedzińce zajechała i stanęła przed oknami, była to kareta z kurami. To jest wielka prawda, że w złości, którą czułam, widząc wszystkie te aparencye moskiewskie na dziedzińcu, śmiać się trzeba było z tych kur i gęsi, które z kojcem w karecie przez okna wyglądając, ustawicznie swoją muzykę krzyczącą robiły. Nadeszła wkrótce warta i obwach zrobili. Sam też brygadyer przyjechał i obozem stanął w 3000 ludzi. — Ledwie ci się roztaszowali z jednéj strony, alić z drugiéj pokazały się na łąkach namioty. Była to druga komenda, która o téj nie wiedząc, przyszła do Drążkowa z 5000 ludzi złożona. A tak w tém oblężeniu, przy ustawicznéj muzyce, oficerów pełne pokoje (którzy tu obiadowali), strawiliśmy trzy dni, w momentalnéj niespokojności, aby ta zgraja ludzi wiele nam szkody nie narobiła. Jako téż w sianie tylko najwięcéj straty mieliśmy, bo 200 wozów wypaśli, inne kradzieże były, którym, choć komenda surowa, zabieżeć nie mogła. Pokradli świnie, bydło, popalili płoty, drzewa połamali, drogi popsuli, ogrody gospodarskie napadali: ogórki i kapusta w wielkiém strachu były. Przyszli tu 9. Septembra 1792. To dość długa zabawa w tak wielkiéj kompanii. Ten brygadyer Bachmanow był grzeczny człowiek. Dla rozweselenia kazał nam śpiewać swoim śpiewakom, którzy nic nie rozumiejąc, wszystkiemi językami pieśni śpiewali. Sam z tego najpierw drwił, mówiąc: „Moskale są machiny, muszą wszystko czynić; jak ich nakręcą, tak stoją, bo batogi poprawią.“ Kapela jego grała nam cały dzień, ale bardzo brzydko; a nakoniec tak się Moskale rozweselili naszym miodem, że wyprawili nam operę w swoim języku. Aktorowie byli to sołdaty same, jednemu więc, który grał rolę pasterki, sukien nie stawało kobiecych. Kazałam mu je dać i dawałam całą tę garderobę na aktorów. — Trzeba przyznać, że ta scena zabawna była, widząc figury niezgrabne, które śpiewały i grymasy robiły teatralne; naśmialiśmy się przy téj biedzie, i gdyby można zapomnieć, że są Moskale, ta bufonada i we Włoszech by uszła. Moskale mają w tém wielką politykę, że gdzie przyjdą, tam zaraz wesołości swoje rozpościerają. Muzyka, tańce, są u nich sposobem dla pospólstwa i gminu, ale słuszni ludzie nie poddadzą się tym rozrywkom, chyba z musu, mając zawsze głęboką w sercu ranę, która ich boli. Chcieli i tu tańcować, ale jam seryo odpowiedziała: że nie można, że nie umiem tańcować i że czas teraźniejszy smutku nie jest dla nas do wesołości. Brygadyer światły człowiek, ale dumny, mogłam to poznać. Wiele nas zaczepiał o konstytucyi, mówiąc: „My wiemy, że tu nas damy wszystkie cierpieć nie mogą, ale to trzeba już zapomnieć o tém, co było 3. Maja.“ Na co ja odpowiedziałam: że to się nigdy nie zapomni. Ale, powiedział, w Warszawie jeszcze o tém żywo gadają, zapominając, że konfederacya jest protegowana, bo nie dobrze robią. Na co ja żartobliwie odezwałam się: konstytucya jest to kobieta, dla tego wszyscy mężczyzni za nią latali. „La constitution est une femme, tous le hommes, ont courus apres elle et en ont la tête montée. Et comme c’etait une femme douce, aimable et prudente, les femmes l’amaient aussi jusqu’a en devenir folles pour ainsi dire.“ O potyczkach kilka razy wspomniał, mówiąc, że to nie była wojna, bo Polacy ciągle uciekali. Że to śmiejąc się mówił i jak grzeczny człowiek w kompanii a nie żołnierz w obozie, ale nieco z drwinkami; na dowód, że nie uciekali, pokazałam mu kawałek sztandaru, który pod Zielińcami brygada Mokronowskiego wzięła. Na ten widok Moskal poznał, jak daleko zapał unosił mnie i zaklinał mi się, że to nie od sztandaru, mówiąc: damy to są największe nasze nieprzyjaciółki; już my o tém w obozie słyszeli, że damy noszą kawałki mniemanego sztandaru, ale to nie jest tak. Mówił inną razą, że Polacy nie mogli nas pobić, kiedy nas cztery razy więcéj było. Ja znów mu na to: To nie wiele honoru posyłać 100,000 wojska na 30,000 i to dopiero nowo narodzonego. Kiedy Polska będzie miała 100,000, to trzeba będzie przysłać trzykroć, a jeżeli król nie każe się rejterować tak jak teraz, to i to mało będzie. Na końcu Moskal, widząc że nic nie wskóra z nami, był bardzo grzeczny; a jam téż nie chciała więcéj im odpowiadać, mówiąc: brisons ladeçu; cette conversation est sensible, triste, humiliante pour nous, mais on m’a repodu par ces peu des mots. Comment Madame? elle vous fait honneur. A tak sami Moskale znają, jak dobrą mamy sprawę, a wyrodni Polacy zdrajcami są. Zjechali się do Brześcia litewskiego i tam związek polskiéj z litewską konfederacyi stanął, przy asystencyi wojska moskiewskiego. Potocki wielki obiad dawał, na którém zdrowie imperatorowéj wypijano. Tam tedy uradzono najpiérw posłów wysłać do Petersburga z podziękowaniem za przywrócenie wolności, któremi są: Potocki woj. kijowski, Branicki, Rzewuski, Sapieha kanclerzyc, Radziwiłł i młody Mier, ten sam, którego w ogrodzie saskim wyświstano i wykułakowano. Tam wydali ogłoszenie przywracające do sławy i honoru Rudnickiego, który uciekł od księcia Józefa w akcyi i portret jego na szubienicy był przybity. Tego ogłoszenia nikt nie uważa, choć je kto czyta; zdaje się że to sen lub żarty, chcieć wyperswadować całemu światu z Brześcia litewskiego to, co jest hańbą u wszystkich narodów. Uradzili także, aby mundur przyjacielski nosić i podobne głupstwa. Tamto rezydent moskiewski podał ukaz imperatorowéj, w którym było zalecenie, aby króla i obywatelów przejednać, jako téż słychać, że będą płacić poczynione szkody wszystkie, na co są pieniądze u Kochowskiego. Tymczasem od trzech miesięcy nie masz sądów i trybunałów; jedna tylko grodzka kancelarya jest otwarta do przyjmowania akcesów od obywateli, nakazanych uniwersałami pod konfiskacyą dóbr. Jakim to sposobem się dzieje po innych województwach, nie wiem dokładnie, tylko że z przymusu to, co się tu stało w naszéj ziemi Stężyckiéj. A jak mi jest miło chwalić dobre postępki, tak téż i nagannych pióro moje i pamięć nie może zapomnieć. Na wyszły rozkaz przez uniwersał konfederacyi, aby akces obywatele czynili, a to pod konfiskacyą dóbr, zdawało się, aby stałością obdarzonym obywatelom i przywiązaniem do nowéj konstytucyi, bez bojaźni kary téj sumy, czekać nakazu drugiego, lub téż gwałtownego przymusu. Takie były przykłady niektórych, którzy na czele robót sejmu stali, późniéj poodjeżdżali za granicę i chyba nakazem powtórnym musieli akcesa uczynić. Onufry Morski, kasztelan kamieniecki, gdy był zapozwany przez konfederacyą jak inni, i listem pana Szczęsnego (którego bardziéj nieszczęsnym zwać trzeba), zawołany aby się stawił przed generalnością, odpisał: że nie znam marszałka, bo się sam nim zrobił; że gdy cały naród bez przemocy go przyzna, wtenczas i on nie będzie wzbraniał od tego akcesu. U nas w ziemi Stężyckiéj inaczéj się stało. Pan P......, starosta lenarcicki, którego żona Ożarowska z domu, siostra kasztelana wojnickiego, co jest w robocie aktualnéj, i był delegowany do króla i od króla do konfederacyi — ten tedy począł namawiać obywateli, posyłając zięcia swego Rostworowskiego, wielkiego bzdurę, aby do akcesów się zjechać, do miasta Stężycy na termin przeznaczony od konfederacyi. Dotąd prócz Radomia w Sandomirskim nigdzie jeszcze tego nie robili. Bojaźń wiele może na słabych umysłach: usłuchali go zaraz kilku, a potém kilkunastu. Krajewski, instygator moskiewski, dusza podła, w innych już znajomy czynnościach, P...... i syn, Rostworowski, Boski, Karski, Bętkowski ojciec, Dymiński i inni zjechali się do Stężycy i akcesa porobili, dając o tém wiedzieć memu mężowi, aby na też zawołanie przyjechał. Ale pan Rafał daleko od nich trzymał się, nie chciał pojechać, mówiąc, że należy do akcesu kijowskiego (nie przyjęła kancelarya téj zmyślonéj wymówki) i zrobił się chorym. Syn Bętkowski nie chciał także razem być w téj kompanii, ale późniéj osobny akces uczynił wyrażając, że to za przykładem króla Jegomości uczynił. To wszystko dało się dnia 27. Augusta, a w krótce potém, bo na 24. Septembra nakazała konfederacya musem moskiewskim i drugim uniwersałem surowym przysięgać obywatelom; to już najokropniejsza rzecz z przemocą i gwałtem bagnetów zrobiona a w żadnym jeszcze niepraktykowana jak w absolutnym kraju. W téj to okazyi cały kraj krzywo przysięga, nie mając żadnego na sumieniu ciężaru, i że z téj przysięgi wszyscy drwią, nic pewniejszego: bo wszyscy zjechawszy się razem, przysięgę wykonali, ale każdy co innego gadał z śmiechem i drwinami. Byłabym była najszczęśliwszą, aby od téj czynności mąż mój mógł się odłączyć; co jednak być nie mogło, bo musiał jechać na tę scenę do Stężycy dnia ostatniego terminu z synem Bętkowskim. Ta przysięga warta jest, aby o niéj obszerniéj opisać; będzie pamiątką w długie czasy przemocy moskiewskiéj. Wykonali ją każdy co innego wymawiając; a tak zamiast mówić: Ja, Rafał, mówił mój mąż: Ja napchał, a Bękowski mówił, zamiast; Ja, Jacek; Ja, placek, nie przysięgamy, i tak daléj. — słowa tylko: „Św. wiara katolicka“ wymawiane były. Tak zakończyli tę scenę. Pan Leszczyński, który słuchał przysięgi, chciał, aby podpisać się na tém, bo i inni to zrobili; tu więc pan Rafał stale odpowiedział, że tego nie uczyni, że nie masz w uniwersale, aby przysięgi podpisywać; a że się tak podobało innym obywatelom, to nie dość prawem dla niego. Była zatém sprzeczka: susceptant powiedział, że konfederacya pozwie JWPana o to; na co pan Rafał: „bardzo dobrze, czekać będę tego.“ Susceptant znów: „A ja nie wydam ekstraktem przysięgi WPana.“ Pan Rafał: „Bardzo dobrze, a ja jéj nie potrzebuję. Mam świadków przytomnych i kolegę mego.“ Na tém więc stanęło, że nie podpisał mój mąż akcesu; a co najlepszego zrobił, że do Stężycy na przysięgę pojechał z załogą moskiewską, jak tu teraz nikt inaczéj nie jeździ. Doniec przed pojazdem do przysięgi na wolną konfederacyą jest dowodem najlepszym niepodległości i szczęśliwości krajowéj. A tak temi okolicznościami różnił się od innych obywatelów ziemi Stężyckiéj, co mnie niezmiernie ukontentowało.[93] Konfederacya tedy targowicka przez przemoc 86,000 Moskwy wprowadzonéj w Polskę, która uciemięża obywateli przez bojaźń przystępujących do akcesów i przysięgi, ma śmiałość nazwać się generalną i wolną konfederacyą, a marszałek jéj Szczęsny Potocki obrońcą wolności upadającéj. O! co to za hańba! Gdy się to w Polsce dzieje, gdy same rodaki cudze wprowadzili wojska i zdradzają kraj swój najlepszą konstytucyą 3. Maja, wywracając obcą przemocą i orężem! Francuzi nie zwyciężeni przez jedność i duch republikański dwom strasznym oparli się potencyom i znieśli wojska pruskie i cesarskie, do rejterady z kraju swego przymuszając. Król Pruski sam osobiście był na téj wojnie, ale w jednéj wsi strzelono do niego z okna i konia pod nim zabito. Wzięły pruskie wojska nad granicą kilka małych miasteczek, jakoto: Longois, Verdun i coś jeszcze, ale wszystko w niedziel sześć oddali i odeszli z kraju, nie mogąc nic zrobić Francuzom. Z chwałą wieczną te dwa miasta oparły się. A wojsko pruskie schorzałe, znużone i głodne wyjść musiało; co téż i cesarskie uczyniło, a to spiesznym krokiem, ponieważ Francuzi pod komendą generała Custine do Niemiec wpadli we 40,000, inni do Sabaudyi pod komendą generała Montesquieu. Ta im się poddała. Król musiał uciekać do Szwajcaryi. Do Francuzów przystali. W Niemczech już nie daleko Lipska wojska francuzkie opierają się kiedy to ja piszę 24. Novembra 1792., w Frankfurcie, Moguncyi, w Kolonii, wszędzie ich pełno, wszędzie książęta imperyi uciekają, a Francuzi kontrybucyą biorą. Nie są to ci Francuzi, którzy rozpustą i okrucieństwem wspierają pierwsze kroki tak wielkiéj rewolucyi, dali się we znaki w Paryżu przez okrucieństwa swoje; owszem, można mówić na ich pochwałę; ten naród, który nadto cenię, nie mógł się wybić dobrocią samą z niewoli. Od tego momentu jak króla swego i żonę jego wzięli w niewolą, osadzili au temple, jak go z tronu zrzucili, jak berło i koronę pokruszyli, a pałac tuleryjski spalili, wszystkie rozruchy, tumulty, wszystkie zabójstwa i okrucieństwa ustały, a razem jednym spojeni duchem, nie myślą, tylko o obronie kraju i praw swoich, przez które stają się nową i potężną rzecząpospolitą. Podzieliwszy państwo na 85 departamentów, uformowali przez deputacyą konferencyą narodową, która się z kilkuset osób składa i ciągle w Paryżu prezyduje. Już tam dziś króla osadzili na śmierć, na co dekret stanie i ma być darowany śmiercią, ale w wieczném więzieniu trzymany zostanie. Francuzi do Hiszpanii i do Włoch wtargnąć usiłują i tam idą, gdzie przeciwko nim oświadczyły się potencye. A w Polszcze zaś panuje niezmierna radość z tego zwycięstwa Francuzów, jakby sobie obiecywać mogli Polacy pomocy od nich do uwolnienia nas od niewoli moskiewskiéj. — Jakoż i są do tego niektóre powody i słówka, a nadzieja, wyobrażenie podwaja dzieła tego. Konfederacya targowicka odwołała wszystkich posłów naszych z krajów cudzoziemskich a francuzkiemu posłowi rozkazała surowie odjechać z Warszawy, dając przyczynę, że król jego w więzieniu, przeto i urząd posła ustaje. Poseł wyjechał, ale oświadczenie zażalenia swego uczynił zaraz przez notę do króla podaną, a potém przez manifest w Poznaniu uczyniony przeciwko gwałtowi konfederacyi targowickiéj. Różne wiadomości głoszą, że ten poseł przyjechawszy do Paryża, zdając sprawę z swego poselstwa i powrotu nagłego, miał odebrać honory sesyi a lud ubrawszy posąg króla polskiego, po ulicach długo nosząc pod napisem „zdrajca ojczyzny,“ spalił go nakoniec. Sytuacya króla naszego jest dziś najlichsza, a panowanie najnieszczęśliwsze. Już on teraz niczém nie rządzi, bo mu konfederacya targowicka, czyli Moskwa pod tym imieniem, wszystko odebrała. Komenda nad wojskiem należy dziś do Potockiego. Komisyów nie masz, trybunałów ani żadnych sądów, tylko konfederacya. Nic nie robią — bez rządu, bez praw, bez egzekucyi, Polska zostaje dziś pod opieką i panowaniem Moskali. Ten stan gnuśny i smutnéj niewoli, bez żadnych nadziei stałych i możnych codziennie daje się uczuć obywatelom. Już tu i owdzie sarkania i narzekania głośne dały się słyszeć; niektóre odgrażania się pospólstwa: „Niech nam tylko pozwolą, a wszystkich wyrzniemy po kwaterach.“ Czujna niecnota w każdym kroku bojąca się upadku swego. Straszą się dzień i noc, i już teraz Moskale nie po kwaterach, ale razem ściągają się do domu jakiego, a broń nabitą mając i przez całą noc strzegąc się. A to po całym kraju taki mają rozkaz. Boją się czegoś, jak ten nieszczęśliwy, który całe życie rabując i kradnąc, sumienia swego nie będąc panem, uczuwa poniewolnie w ostatniéj godzinie zgubę swoję. Oby ta dla nich prędko nadeszła! Dnia 3. Maja 1794. w Drążkowie. Kiedy, po najsroższéj niewoli w któréj Polska przez Moskalów pognębiona jarzmo ciężkie i kajdany dźwigać musiała, kiedy w stolicy saméj poseł moskiewski prawa haniebne nam dawał, a Polak nieszczęśliwy w upadku swoim głowy podnieść nie śmiał, w rospaczy zanurzony, czarną myślą serce i oczy zaćmione mając, czuł się tylko na mocy rąk swoich, nie mogąc oręża z pochwy dobyć; Bóg, którego skryte wyroki, który wszystkiem włada światem, do którego modły nasze zapewne doszły, który karze zbrodnie a nagradza cnotę; zmiłował się nad upadłą już ojczyzną naszą, wybrał i ukazał narodowi człowieka — a naród powstał. Dzień który sławny będzie pamiętną epoką na zawsze przez ustanowienie nowéj konstytucyi w roku 1791. na dniu 3. Maja nie różni się od dnia dzisiejszego, tylko tém, że w r. 91. Polak wesoło go ogłaszał, dziś się wesoło bije i wypędza nieprzyjaciela z kraju, aby ten dzień na zawsze sławnym utrzymał. Co się teraz stało w Polszcze każdy zna i czuje, mnie jest miłą pamięć tego dla siebie na papier rzucić; abym, jak będę starą przypomnieć sobie mogła, żem to czuła i znała nie jak pospolita białogłowa. Już Polska w ostatniéj jęczała niewoli pod tyranią Moskalów i rozumiała tylko że nie było sposobu do powstania, kiedy skryte wyroki Boskie inaczéj wszystko obrócić zdawały się, stawiając nas w takiéj porze, w któréj cała Europa zatrudniona będąc potęgą francuzką, a Moskwa uzbrajając się przeciwko Turkowi, nie zostawiła w Polsce nad 20,000 żołnierza swojego pod przewodnictwem Igelströma posła, tego samego człeka, który dawniéj brał naszych biskupów i senatorów z senatu w niewolę do Kazania, za to że nie chcieli ulegać przemocy moskiewskiéj. Wszystko działo się w Polszcze jak najgorzéj, zdawał się przecie pod popiołem ukryty pożar, który miał prędko wybuchnąć. Znajomy z czynów swoich poczciwy, pobożny i waleczny Kościuszko ukazał się światu polskiemu a wnet cały kraj powstał. 1794 dnia 24. Marca w Krakowie, z pomiędzy samych Moskali w mieście i w okolicy będących pokazał się raptem Kościuszko, w mieście stanąwszy tam już z ułożeniem swojém. Wojsko tam stojące Polskie i wszyscy obywatele miasta, tegoż samego dnia wykonało przysięgę i akt powstania narodowego uczyniło. Widok ten przymusił komendę moskiewską do wyjścia z miasta za którą zaraz wojsko polskie poszedłszy, tém najpierwszém dziełem uczyniło się straszném Moskalom całą komendę ich zabrawszy, a imię samo Kościuszki w bojaźń ich wprawiało. Odgłos zdarzenia tego w moment jeden rozszedł się po całym kraju i utwierdził wrażenie czynności Madalińskiego brygadyera, który kilka dni przedtém w wielkiéj Polszcze na granicy będących Prusaków zbił i orły czarne powycinał, a poszedłszy zaraz pod Kraków złączył się tam z wojskiem polskiem. Moskale w Warszawie będący, czyli Igelström, sam, miał sobie to za żart tylko i ważył się w gazetach publicznych kazać ogłosić Kościuszkę i Madalińskiego za buntowników. — Jak tylko wyrzekł słowo Kościuszko do wojska, jak tylko wydał rozkaz zgromadzania się do niego, w jednym prawie momencie wojsko polskie ruszyło się do niego z największym zapałem, ogłosiwszy: obywatele, wojskowi, miasto Kraków i lud cały Kościuszkę za naczelnika siły zbrojnéj. W ten sam raz po kilku okolicach były potyczki z Moskalami a 4. Kwietnia pod Działoszycami zniósł Kościuszko trzy kolumny moskiewskie, położywszy na placu 4000; zabrał im harmat 14, cały obóz i dwóch generałów Moskiewskich zginęło i wielu oficerów. To sławne zwycięztwo tak mocno przeraziło Moskwę, że Igelström zaczął myśleć o sposobach okrutnych które oddawna knowała tyrania moskiewska; aby w Warszawie wszystkich w pień wyciąć. Nie zdołał acz tego uczynić; ręka Najwyższego przemogła tę okrutną nad nami wisząca plagę i męztwo Polaków i obywatelów miasta Warszawy. Uprzedzając myśl nawet samego naczelnika na dniu 17. Kwietnia, w sam wielki czwartek, o piątéj z rana rzuciło się do broni na Moskalów i wszystkich w pień wycięli, których tam było 6000. Walka była krwawa; wszystkich prawie generałów pozabijano lub wzięto w niewolę, kasę, bagaże, harmaty, amunicyą zabrano; sam tylko Igelström uciekł z Żubowem, dwa razy będąc ranny. Dom, w którym mieszkał, ze wszystkiém zrabowany został; bitwa trwała przez trzydzieści sześć godzin, przez Czwartek i Piątek, a reszta Moskwy w pole wyszedłszy, około Kozienic i Karczewa stanęła. Król był w zamku otoczony strażą bezpieczną, dowodził tém Stanisław Mokronowski; a pospólstwo uspokojone, porwawszy Zakrzewskiego na ręce, zaniosło go na ratusz. Ten był dawniéj prezydentem podczas sejmu konstytucyjnego, i teraz nim ogłoszony został. Zrobili zaraz akt powstania do aktu krakowskiego pod naczelnictwem Tadeusza Kościuszki, ustanowili radę tymczasową i sąd kryminalny. Obrali Mokronowskiego za komendanta miasta Warszawy, wysłali delegacyą do króla: Działyńskiego i Horaina, donosząc, co się stało; wzięli w areszt Ożarowskiego hetmana koronnego, Zabiełłę hetmana litewskiego, Ankwicza rady nieustającéj prezesa, i kilku innych, którzy wchodzili do robót moskiewskich i im przyjaźni byli. W kilku dniach tyle dobrego zrobili i więcéj daleko, jak przez cały czas sejm targowicki i grodzieński. Przed tą rewolucyą, trzeba wiedzieć, że Prusacy weszli już w kraj polski, pod pretekstem znieważenia granic swoich przez Madalińskiego, i pod samą Warszawą stanąwszy, w czasie akcyi zaczęli już strzelać do naszych. Ale porażeni cofnęli się bardzo daleko, do których i Igelström uciekł z małą bardzo garstką ludzi. Tymczasem Moskale, zewsząd prawie zebrawszy się, bez komendanta prawie, w okrutnéj trwodze, zrobili obóz około Kozienic, wszędzie paląc i rabując wsie i miasta. Co za okropna wiadomość odbiła się o uszy moje tu na wsi mieszkając od Kozienic, gdy dowiedzieliśmy się, że dońcy, przeprawiając się zawsze za Wisłę, rabują prawie całą tę tu okolicę, w któréj i jednego żołnierza polskiego w ten moment nie było. Już blisko dwadzieścia domów znajomych i sąsiadów zrabowali byli, okrucieństwa wyrządzając; wszyscy z domów pouciekali, nie wiedząc, co czynić w tym razie zamięszania powszechnego. Aż téż obywatele odważniejsi przedsięwzięli w domach swoich wziąć się do obrony. Mój mąż dał im do tego najlepszy powód nie chcąc z domu odjechać; w zapale czynności przytomność obywatela w domu jest potrzebną: gdyby wszyscy odjechali, nie byłby zrobiony tak prędko w Stężyckiém akt powstania. Przeto mąż mój tu u siebie uzbroił się w siły domowe od rabusiów, co téż i inni nadwieprzni[94] mieszkańcy uczynili. Byłam tedy jak w obozie: pikiety, piki, kosy, pistolety, szable, wszystko to widzieć się dało w kilkudniowym czasie. Co do mnie, miałam wiele do przezwyciężenia; trwoga pospolitych kobiet nie była jednak moim udziałem. — Mąż mój chciał, abym do Galicyi odjechała; to oddalenie się było bezpieczne, lecz nierównie dla mnie trwożliwsze. W niewiadomości zostawać, co się tu dzieje, byłoby dla mnie nierównie okropniéj, jak razem z mężem nieodstępnie czekać losu naszego. To więc wzięłam przedsięwzięcie razem odjechać lub razem z mężem zostać. Widok uciekających znajomych naszych, ich zrujnowanie, codziennie miałam przed oczyma; a przez niedziel trzy w ciągłéj żyjąc niespokojności, doświadczyłam, co może w sercu białogłowy miłość ojczyzny i miłość męża i dzieci. Dońcy dnia jednego wpadli już byli do Dęblina, Mniszka, marszałka przeszłego, dóbr o dwie mile od Drążkowa leżących; tam na pałac uderzyć chcieli. Dworscy ludzie i kilku chłopów na pikiecie stojąc, strzelali do nich i postrzelili im komendanta i zaraz oni nazad uciekli. Ten był ostatni postrach okolicy naszéj, ponieważ komendy polskie téj nocy nadciągnęły i wszędzie brzegi Wisły opanowały. Z Warszawy zaś wysłany korpus z 6000 ludzi posuwał coraz daléj Moskwę, która za Pilicę poszła, a w tym razie okolica nasza zabezpieczoną została. Mój mąż profitując z czasu, z innymi obywatelami zrobili jak najprędzéj akt (co się stało 7. Maja w Stężycy) powstania narodowego pod naczelnictwem Tadeusza Kościuszki, na którym i ja przytomną byłam z sąsiadką moją Bętkowską, któréj mąż tamże w komisyi zasiadł. Wszędzie téż województwa i ziemie poczyniły takież akty, jak tylko można było najprędzéj. Muszę tu wyrazić partykularność, która, że mnie interesuje, powinna mieć tu miejsce. W akcie krakowskim ustanowiono z piątego dymu rekruta: dla nagłéj potrzeby ratowania ojczyzny, nagłe musi być uzbrojenie. Województwo lubelskie zawsze sławne przez nieporządne swoje ustawy, przez prawnictwo, które tam duchem obywatelów rządzi, przez skępstwo, małości, drobności swoje i prywatę partykularnych: ustanowiło u siebie tylko z dziesiątego komina rekruta. Nie wiem dla czego ziemia Stężycka w tém naśladować go umyśliła i, mimo gorliwego obstawania męża mojego, z dziesiątego komina ustanowiła rekruta. Wtedy mój mąż sam jeden oponował się temu, a idąc za przykładem krakowskiego, opozycyą swoją zapisawszy, z dóbr tutejszych z piątego komina dał rekruta. Litwa téż długo cicho nie była; a ponieważ najgłówniejszych patryotów Moskwa pod różnemi pozorami w areszt wzięła, w których liczbie był: pan Sołtan marszałek litewski, Brzostowski, Wawrzecki, Radziszewski, nie czekało wojsko i obywatele miasta Wilna jak niedziel cztéry od powstania krakowskiego i dnia 22. Kwietnia w nocy o godzinie 1. pułkownik Jasiński, z małą dosyć mocą wojska polskiego, uderzył na garnizon moskiewski, który się składał z 3000. Zabrał harmat dwanaście, generała Arseniewa komendanta i oficerów w areszt. Reszta Moskwy uciekła do Grodna złączyć się z drugą tam stojącą armią, paląc i rabując wszystko na swoim przechodzie. A że był przytomny wtenczas Kossakowski hetman, z targowickiego szelmostwa znany od całéj Polski za zdrajcę ojczyzny i w służbie nawet moskiewskiéj będący, który hetmanem polskim Księstwa Litewskiego ważył się nazywać, ten w momencie od naszych wzięty i powieszonym został. Tu się człek nie posiada z radości nad zdarzeniem raptowném, które całą Polskę ogarnia od dwóch dopiero miesięcy, i w którém oczywiście rękę Najwyższego widać nad nami. Boże, błogosław orężowi polskiemu, niech gromią nieprzyjaciół swoich! W Twojéj jedynie dufamy opiece. Dnia 10. Maja kurjery, których często tu miewamy, od naczelnika do Warszawy wysyłanych, doniosły nam tę wiadomość, że sam naczelnik postępując z wojskiem, jest już w Sandomierzu, w samém mieście, gdzie w przytomności jego akt powstania w województwie sandomierskiém już stanął. Moskwa przed nim ucieka, którą nasi, mając ze trzech stron na oku, za Wisłę nie puszczają i w tych dniach staną się ofiarą okrucieństw swoich. Tu jest już słyszany huk harmat. — Boże dopomóż! a Polska powstanie na ruinach nieprzyjaciół swoich. Tymczasem wczoraj stał się widok niepamiętny w Polszcze, widok przerażający zdrajców ojczyzny naszéj, a Moskalom odejmujący sposób intrygowania, pozbawiając ich pierwszych osób sobie przyjaznych. Wzięci w areszt w dzień 17. Kwietnia: Ożarowski i Zabiełło hetmani, Kosakowski biskup i Ankwicz, pierwsi w Polsce zdrajcy ojczyzny, moskiewską wolę wypełniający, którzy kraj swój zaprzedając, pensyi nie wzdragali się brać od imperatorowéj; gdy w papierach, zabranych u Igelströma znaleziono dowody oczywistéj ich zbrodni, lud nieczekając ustanowienia rady najwyższéj, zebrawszy się gromadnie, przymusił prawie sąd kryminalny do wyroku. Sąd kryminalny na te osoby dekret śmierci dał, a to natychmiast. Co się i wykonało dnia wczorajszego, to jest dnia 9. Maja 1794. Ci ludzie byli powieszeni za dekretem sądu przez pospólstwo. Hetmani i Ankwicz w rynku przed ratuszem, a biskup przed kościołem OO. Bernardynów na krakowskiém przedmieściu. Z biskupa audytor zdejmował sakrę, a to w krótkości, bo lud czekać nie chciał na długie ceremonie. Widok ten straszny głębokie wrażenie zdrajcom uczynił. Pan Ankwicz, człowiek wymowny, z postaci piękny, rozumny, ambitny, nie sądził i nie wierzył, aby go to miało spotkać; knowając intrygę z metresą swoją, która obiecywała mu wszystkich użyć sposobów, aby go z niewoli wybawić. Jakoż koniuszy jego, podmówiony od niéj, uczynił był alarm fałszywy w mieście, rozgłaszając, że Prusaki idą, i tém miał w momencie panu swojemu porę do ucieczki nastręczyć. To wszystko gdy się wydało, i koniuszy i metresa wzięci do więzienia zostali, a u Ankwicza znaleziono bilet pod koszulą przyszyty od jego metresy, która mu przyrzekała staranie czynić o uwolnienie go. Ten miał mowę przed śmiercią w izbie sądowéj, któréj nawet i słuchać nie chciano; i ten talent piękny wymowny, który tyle razy łudził słuchających, na nic mu się nie przydał przy sercu nieprawém. Poszedł na śmierć z wielką odwagą. Ożarowski zaś był tak pomięszany, że w krześle go do izby sądowéj przynieśli; dla słabości nie mógł mówić, bo mowa jego niebyła zrozumiana z wielkiego pomięszania. Zabiełło płakał; — Kossakowski powoływał wielu w złości; chciał, aby mu pozwolili do kościoła wnijść, aby tam uczepiwszy się ołtarza, oderwany gwałtem został. Lecz to się nie stało — a tak ci ludzie zakończyli życie haniebne śmiercią także haniebną, lecz nie tak haniebną, jak życie zdrajcy ojczyzny. Nigdy zbrodnia nie jest bez kary, wyroki Boga są skryte; pozwalał długo w polskim kraju być zdrajcami, lecz już zakończone ich dzieło — niech się boją zdrajcy! a potomność będzie obszernie o tém decydować. Przy dekrecie tym prezydował w sądach kryminalnych Stanisław Tarnowski, synowiec mego męża, człowiek młody, pierwszy raz prawie na czynności tak znacznéj, musiał ściągnąć rękę swoją na podpis śmierci zdrajcy ojczyzny. Dnia 3. Augusta. Ciąg wojny teraźniejszéj spiesznym idzie krokiem, a skutki jéj są okropne i niepewne. Już był naczelnik przygotował umysły narodu mówiąc do niego: „Nie tryumfuj ze zwycięztwa, nie rozpaczaj w klęskach.“ Widok wojny jednak jest straszny a skutki okropne. Jeszcze Polska nie była w takim zapale. „Lepiéj jest nam zginąć z bronią w rękach, jak patrzeć na niewolę naszą!“ — to jest hasło wszystkich ludzi w Polszcze; i w ten moment, kiedy Moskwa chciała dezarmować wojsko polskie i rozpuścić je, w tenże moment wzięli się wszyscy do broni. Gdy w Warszawie stanęła insurekcya, wojsko pruskie, stojące około Powązek, przysłało było trębacza do króla z zapytaniem: czyli chce posiłku z Prusaków i jak trzyma w téj rewolucyi, czyli z miastem, czyli nie? Król w ten moment odpowiedział: że nie chce posiłków, że trzyma z miastem i narodem, że tak trzymał i że tak zawsze trzymać będzie. Ten królik moskiewski nie mógł już inaczéj mówić w ten czas, bo się bał pospólstwa, które go mocno na oku miało. Darmo jednak było naród upewniać w ten moment, bo naród nie mógł wierzyć, tyle mając dowodów nietrwałości i słabości króla swego; naród dobry jednak pilnował całości i życia króla. Prusacy wiec w tym dniu nie mogli dać posiłku Moskalom, nim od swego króla w téj mierze odebrali rozkazy. Moskale wybici i wypędzeni z Warszawy zostali. Wrócił się porządek: rada, sądy, ofiary gorliwe i wszystko w jak najlepszym było porządku. Naczelnik tymczasem Moskwę zabraną pędził z pod Krakowa przed sobą do saméj granicy pruskiéj, nie mogąc nigdzie wydać batalii, bo ta nie rejterowała się, ale wszędzie uciekała z obozem. Tymczasem inna z kraju zabranego, z kijowskiego i wołyńskiego województwa nadciągnęła i w Dubience nad Bugiem stanęła. Tu więc był wysłany generał Zajączek dla bronienia im przejścia w Lubelskie; ale wojska nie mając, ani tyle mocy ni sposobu do dostatecznéj obrony, z nowych dopiero pobranych kantonistów i chłopów z pikami i kosami zgromadzonych z pospolitego ruszenia, nie wytrzymały potyczki i gwałtowna rejterada naszych z pod Dubienki do Lublina nastąpiła. Cały ten kraj o trwogę przyprawiła; — acz mężnie niektórzy ucierali się, niewprawa jednak noworekrutowanych włościan przeciwko 10,000 Moskali, ustąpić musiała przemocy. Wtedy ja byłam jeszcze w domu, o mil sześć od Lublina, a mąż mój na komisyi w Stężycy. Przymuszona raptowną tą klęską, gdy już i komisya o swojém bezpieczeństwie myśleć zaczęła, trzeba było umykać się z domu jak najprędzéj. Zabrawszy więc dzieci, wyjechałam do Lwowa, z wielkim żalem porzucając dom, jakby na łup nieprzyjaciół. Mąż mój jeszcze tydzień mógł się przytrzymać dłużéj, bo po jego odjeździe dopiero kozaki wpadli do domu naszego i przez cztery dni rabowali. A tak ów domek najmilejszy stał się wnet ruiną i zemstą dla nieprzyjaciół. Cały kraj w jednym był stanie, wszystkie domy, pałace w okolicy naszéj zrabowane były. Wiadomość o stracie i szkodzie, któreśmy ponieśli, nie miała miejsca w sercu mojém, w ten moment, kiedy miasto całe żałością było zajęte nad utratą żołnierzy i przegranéj batalii przez wojska nasze. Bóg, który wszystkiém rządzi, chciał jeszcze Polaków ukarać, pozwalając klęski z dwóch stron, a to, w jednymże czasie naczelnik, przed którym Moskale uciekając szybkim krokiem, stanąwszy pod Szczekocinami, już się byli z Prusakami złączyli, miał tam znaczną z nimi bitwę i pewnie byłby zniósł Moskali, gdyby nie Prusacy, którzy raptem zaczęli swoją kanonadę z wielkich bardzo harmat 24 funtowych, a tém, naszych poraziwszy, przymusili do rejterady. Przyczyna jednak największa téj przegranej była, że gdy koń pod naczelnikiem zabity został, rozgłosiło się miedzy wojskiem polskiém, iż naczelnik zabity: to trwogi narobiło; nasi już wzięli cztery harmaty Prusakom, a te nazad utracili. Król pruski sam był przytomny téj akcyi. Stracili nasi około 2000, ale i nieprzyjaciół tyleż legło. Zabici są generałowie Grochowski[95] i Wodzicki[96], a tych największa była szkoda. Pomięszanie gwałtowne i trwoga, z przyczyny z dwóch razem zdarzonych klęsk, głowy prawie wszystkim zawróciła; zdawało nam się, że już koniec wojny, z nią nadziei naszéj — bo tyle, ileby siłom dwóch nieprzyjaciół wytrzymać mogło, nie mieliśmy. Trzeba było jeszcze i trzecią wytrzymać klęskę: miasto Kraków, ufortyfikowane i obsadzone garnizonem, którego Wieniawski[97] był komendantem, do powstania narodowego pierwsze stało się, w przeciągu trzechmiesięcznym dało scenę nową dla publiczności. Austryacy, sąsiedzi nasi, oświadczyli się neutralnymi w téj robocie. Polska zatrudniona została, widząc Prusaków pod Krakowem. Upewniali nas we Lwowie, że gdyby Prusaki chcieli wziąć miasto, tedy oni wnijdą pierwéj, ale to tylko, aby tymczasem od rąk pruskich uwolnione było; a potém Polakom oddane będzie. Garnizon w Krakowie dość mocny mógł się bronić, ale nie długo; naczelnik zdawał się być powolnym obietnicom austryackim; rozsądek tylko sam dyktował, aby trzeciego niemieć nieprzyjaciela na siły dość słabe. Trzeba było neutralności przyjąć sposoby; dał był rozkaz komendantowi Wieniawskiemu z Orelim, pułkownikiem cesarskim, stojącym na Ludwinowie, traktować. Więc były ułożone punkta do oddania miasta Austryakom tymczasowego, i generał Harnancour ze Lwowa sam na to objęcie wyjeżdżał, ale czyli przez głupstwo, czyli przez zdradę, Orelli, który punkta z Wieniawskim podpisał, posłał je do pruskiego generała z zapytaniem: czyli mu się to podoba? A tak Prusak odpowiedział, że wcale na to nie pozwala, że będzie strzelał do Austryaków, równie jak i do Polaków. Wieniawski wtedy głowę stracił, mając już przeciętą komunikacyą z wojskiem naczelnika, nie miał dalszego ordynansu i miasto Prusakom poddał. Nie sądzę, że przekupiony, jak mówi publiczność, bo Polak nadto jest szlachetny w téj mierze; jednakże stało się tak, że tenże Wieniawski wszystkim oświadczywszy, że nieprzyjaciel jest mocny, kazał uciekać, gdzie kto może, i sam najpierwszy niewiadomo gdzie się podział. A tak nasi niebożęta, rozumiejąc, że będą mieli przytulenie w Ludwinowie, na stronę cesarską wyszli i tam na moście od Austryaków niedyskretnie byli przyjęci. Te trzy wkrótce po sobie następujące zdarzenia, wszystkich o rozpacz gwałtowną przywiodły; zdawało się, że obłoki już spadły i przywaliły dźwigającą się potęgę Polaków, którzy bez sił, bez pomocy, dwoma nieprzyjaciołmi i trzecim neutralistą — a w duszy nieprzyjaźnym, obarczeni, już się dźwigać nie będą mogli. Dał nam Bóg cios, a nadzieję przy stałości: — oświadczył naród, że póty nie spocznie, póki wszyscy nie wyginą. Naczelnik, acz zmartwiony, umiał znieść ręki Najwyższego karę, bo po bitwie pod Szczekocinami miał mowę do wojska, mówiąc: „Nie bójmy się nieprzyjaciół naszych, ale bójmy się nas samych.“ — Wojsko jego téż, coraz większe, pomnażało się przez przybyłe regimenta i kawaleryą z zabranego kraju przez Moskali, którzy zbrojną ręką robiąc sobie przejście przez moskiewskie komendy, przedarli się do naczelnika obozu. Nowe téż regimenta poformowane z kantonistów, posiłek z pikinierów i kosynierów, składały może 27,000 wojska. To było podzielone na różne komendy: Zajączek, Mokronowski, Madaliński, Sierakowski, generałowie, mieli swoje wydziały w komendzie. Litewskie wojsko było na Litwie i do téj liczby nie kładnę go, nad którém Jasiński i Wielhórski Michał mieli komendę. Moskwę zupełnie z Litwy wypędzili byli, aż ta z pod Dubienki tam się udając, obległa była miasto Wilno w 10,000 i przez 36 godzin w oblężeniu trzymała. Garnizon tamtejszy, mały lecz odważny, obronił się mężnie, a Wielhorski gdy przyszedł na pomoc miastu, 10, 000 Moskali uciekło zaraz. Ta okoliczność ukontentowała publiczność stroskaną, a wiadomość o powstaniu i uczynieniu akcesu Kurlandyi do aktu krakowskiego pod naczelnictwem Tadeusza Kościuszki, uspokoiła umysły i radością napełniła Polaków. A tak los wojny niepewny, nieustannie wahając ludem unoszącym się z nadziei do rozpaczy, z rozpaczy do ukontentowania prowadzić zwykł. W téj to chwili, w téj to pozycyi cały naród zostaje trwale i stale do powstania przywiązany, żyć wolny i niepodległy, albo umrzeć pragnie.[98] Bytność moja w Grodnie r. 1796. Do mego męża. Dnia 22. Czerwca, we Środę, przyjechałam do Grodna z Drążkowa w interesie zleconym od ciebie, mój mężu, o 9. z rana, zajechawszy prosto do domu, który mi naraił Potocki, kasztelan lubelski, na spotkaniu ze mną w Białymstoku; ale że dom ten był duży i bardzo drogi, dwa dukaty za dobę chciano, kazałam sobie innego szukać; tak przez menaż pieniędzy, jako, aby złośliwe publikum nie powiedziało, że najdroższy dom wybrałam w moment nieszczęśliwy naszéj sytuacyi. Wymówiłam sobie dobę jednę, a mając myśl zajętą interesem i Moskalami, z którymi trzeba było żyć bardzo grzecznie, ledwie zważałam; w ten moment, gdy już mieszkanką byłam tego domu, dowiedziałam się, że oficer moskiewski z hałasem obchodził wszystkie pokoje z gospodarzem, mówiąc, że chce dom mieć dla kniazia Łabanowa, i nic na mnie siedzącą w kąciku nie uważał. Przecież złapałam go na przelocie z pokoju, i mówię, ukłoniwszy się pięknie: — „Monsieur, j’ai dejà prise cette maison.“[99] — „Non, madame, le prince Łabanow est premier içi que vous, car il est quasi-maitre.“[100] A to co innego — „peutêtre, disje, mais le prince ne ferait surement pas une impolitesse.“[101] — On na to coś gadał długo, już był w drugim pokoju, a mnie serce biło ze złości. Ukłoniłam mu się jeszcze raz i kazałam szukać innéj stancyi. To pierwsze spotkanie z Moskalem, bardzo mnie obruszyło i zmięszało. Te bałamuctwa, rozlokowanie się, kupienie drew w nieznajomém mieście, sprawiło, żem aż o 4. godzinie obiad jadła, a mój katar z mocną chrypką i fatyga z drogi, nie pozwoliła więcéj zrobić, jak widzieć się z Byszewskim, który mi pomału różne rzeczy o Grodnie powiadał i kazał mi szukać innéj stancyi. We Czwartek znaleźli mi stancyą małą i nie drogą; tymczasem ubrałam się o wpół do dwunastéj i pojechałam do pani Mniszchowéj, do zamku, dawszy jéj wprzód o sobie wiadomość. Tam wszystkie te damy, to jest familią, zastałam razem; nie mogę wyrazić ukontentowania mego, jak byłam dobrze i przyjacielsko od nich przyjętą. Co mi zaraz osłodziło niegrzeczność Moskala, trudy podróży i bojaźń sprawienia interesu zamieniła się na moment w miłe omamienie. Pani Krakowska[102] i Tyszkiewiczowa[103] kazały mi się zupełnie na panią Mniszchową[104] spuścić. Z księciem Repninem[105] widziałam się, i takoż doznałam dnia tego wiele grzeczności, z obyczajnością i znajomością wielkiego świata. Ułatwiły mi ten trudny krok, który miałam przebywać w poznaniu się z osobami temi, osobliwie z księciem Repninem, któregom się okrutnie bała. Uradziły te damy, aby mnie tam zaraz zawieść z rana, to jest w pół do drugiéj, do saméj księżnéj. A choć nie byłam jeszcze w sukni czarnéj i wpół tylko ubrana, nie można było odwlekać, bo to był dzień czwartkowy, dzień, w którym Repnin bywa na obiedzie u króla i daje u siebie assamblé. Mniszchowa mnie do męża na radę zaprowadziła który u gotowalni[106] był jeszcze. Wszystko się tam ułożyło; tymczasem z panią Krakowską taką miałam rozmowę sam na sam w jéj gabinecie. Pytała mnie o różne rzeczy: najprzód o moją matkę, o Lewickiego, o Starzyńską, o lwowskie komeraże a na koniec — „A księdza Morskiego, widziałaś JMć Pani? Już kilka lat, jak go nie widziałam. A pana Tadeusza?“[107] I nie czekając odpowiedzi, mówi: „Oj, pan Tadeusz! nie do rzeczy porobił; lepiéj byłby zrobił, żeby nie przyjeżdżał do Warszawy, jak takie trzpiotostwa wyrabiał, bez konsekwencyi et quelle conduite!“[108] A ja na to: „Właśnie, mogę upewnić od pana Tadeusza Panią Dobrodziéjkę, że zawsze dla niéj jest z równém uszanowaniem, że jéj wdzięczen za wszystkie łaski, i że zawsze jéj przyjaźń poważa sobie niezmiernie i że będzie mógł wytłumaczyć się przed nią z tych bajek pokomponowanych na niego; że nigdy nie uchybił winnego uszanowania dla W. Pani Dobr. i zawsze jest do niéj przywiązany.“ — A ona: „Oj nie bajki, nie bajki to są; ja temu chcę wierzyć, że to nie jego złe serce, ale zły rozum, który temu winien i który go zawsze prowadzi. Co do mojéj osoby, nic ja nie mam: mais les propos qu’il a dit et ecrit contre le roi, m’intéressent beaucoup plus que ma personne.“[109] — A ja znów: „Właśnie mam zlecenie od niego powiedzieć, że nic nie pisał na króla w téj książce, którą kilka osób pisało, a na niego tylko dwa artykuły przypadły, i te były o dyplomacyi. To zapewnie jest prawda i proszę temu wierzyć.“ — A ona: „To niegodziwa ta książka on à écrit de horreurs, des infamies.“[110] — Tu milczenie krótkie; a potém: „Cóż robi? Siedzi w Galicyi cicho, znudzony tém wszystkiém, i nie myśli, tylko o szczęściu domowém. Czy nie żeni się? — najlepiéjby zrobił.“ — A ja na to: „Może się jeszcze i ożeni.“ — „A z kim?“ — „Tego nie wiem wcale.“ — Milczenie. — Ja zaczynam: „Cóż mogę mu powiedzieć od W. Pani Dobr., i czy jesteś przekonaną o jego dla siebie przyjaźni i uszanowaniu?“ — A ona: „Powiedz mu W. Pani to, coś tu odemnie słyszała;“ — potém mówi: le temps doit ensevelir toutes les folies qu’on a faites[111]; teraźniejsze nasze nieszczęście jest dowodem, że to wszystko niepotrzebnie i nieroztropnie było.“(!) — Pytała mnie potém, jeźli w Galicyi było jakie podobieństwo do rozruchów? Wtedy powiedziałam, że był taki moment, gdy się bardzo we Lwowie burzyło, ale że tam bardzo rostropnie postępowano. — „A teraz, jeśliby Francuzi duchy swoje, a może i wojsko przez Węgry do Galicyi przysłali, czy nie ciągałaby się ich zaraza?“ — Byłaby dłużéj konwersacya ta trwała, ale Mniszchowa przysłała po mnie. Ledwiem przyszła do siebie z téj rozmowy, gdy przypomnienie, że na drugą jadę, nie mniéj trudną, nabawiło mnie nowéj bojaźni. Zapomniałam powiedzieć, że jak tylko przywitały mnie te panie, tak pierwsza kwestya: „Vous avez une lettre de votre voisine pour le prince Repnin?“[112][113] pani Krakowska zapytała. — „Oui, madame, je ne veut pas vous nier cela.“[114] — „O, bądź pewna o nas; ale kiedy tak — vous serez fort bien reçue[115] — o nic się nie turbuj, kiedy ten list masz. Le prince vous vérra avec plaisir, il vous dira tout lui meme, vous n’aurez pas besoin de le lui expliquer, d’ailleurs, c’est l’homme le plus juste du monde ayant des qualités rares[116], i bez niego byłoby nieszczęście nasze nieznośne; il faut seulement lui parler avec beaucoup de simplicité et de confiance. Il m’a facilité lui mème son entrevue, que je craignais tant, en me parlant avec beaucoup de douceur, il a été prévenu de mon arrivée par la princesse, et il savait très bien toute ce que j’avois a lui dire. Je dois beaucoup a ma Voisine, car la manière dont elle s’est servie a me procurer cette connaissance a été flatteuse pour moi.“[117] Wychodząc od Tyszkiewiczowéj do Mniszchowéj spotkałam króla na korytarzu, il m’a dit: „Je savois deja que vous etes arrivée, je sui content de vous voir — mais moi je ne suis pas content.“[118] — I przez Mniszchową kazał mi powiedzieć, abym była na obiedzie, bo książę Repnin będzie tego dnia. Tymczasem zajeżdżamy na Horodnicę, a mnie serce bije z żalu i bojaźni tego Repnina — a Mniszchowa: „A list masz? Nie bój się, wszystko będzie dobrze.“ Wchodzimy — stół brudno przykryty; Repninowa tłusta, wysoka, twarz płaska, pudru naklepano na włosach, podobna do staréj Szatkowskiéj, cicho gada, powolnie i słodkawo. Córka jéj, księżna Wołkońska, która przy niéj mieszka, podobniuteńka do starościny Łukowskiéj lub do Puzyninéj, żywa i od ojca bardzo kochana. Romancow i jakiś oficer moskiewski; te osoby zastałam. Mniszchowa nieoszacowana dla mnie była, gadała za mnie wiele rzeczy; unosili się wszyscy nad mojém nieszczęściem. Chciała Repninowa zaraz posłać po męża, ale woleliśmy go u króla widzieć. Pytano mnie: „Si j’ai deja un bon quartier?“ — powiedziałam: „qu’il est trop bon, trop grand pour moi; que d’ailleurs, ayant appris que le prince Łabanow voulait l’avoir, je le lui cedais avec beaucoup (!) de plaisir, que je connais le prince par la reputation du bien, qu’il a fait a la terre de Kurow, et que l’abbé Piramowicz lui envoyait ses compliments.“[119] Szmer się zaraz zrobił; posłano po niego, a Wołkońska tymczasem upewniała, qu’il serait très faché de vous deranger, madame[120] i t. d. Przyszedł Łabanow; poznanie z tych przyczyn bardzo łatwe: grzeczny, mały, ruchawy, ale brzydki. Wyjeżdżamy. Repninowa zaprosiła mnie na assamblé czwartkowe i niedzielne, mówiąc, że prócz tego prosi mnie, abym przyjeżdżała, kiedy mnie się podoba. Idziemy do króla: w pokoju woj. podolskiéj wszystkie damy przed obiadem się schodzą; król z niemi, Repnin i Mniszech. Król mnie bardzo słodko i łaskawie witał, o cały interes dopytywał mi się cierpliwie, potém list mu oddałam od Debolego[121], i ukłony od Byszewskiego, sąsiada mego. O Debolim dopytywał się, czy jest od żony kochanym? że jest poczciwy, ale nie ładny i sapie; byłaby dłużéj ta konwersacya poszła i nagotowałam się z różnemi zabawnemi anegdotkami, aż Repnin wszedł. Król był słaby tego dnia i dużo smutny; sam mnie prezentował Repninowi, a Mniszchowa zaraz wypaliła: „Madame n’a pas un moment à perdre, vous aurez la bonté, mon prince, de l’écouter favorablement.“[122] I poszli wszyscy odemnie w drugi róg pokoju. On mnie wziął pod rękę i do okna poprowadził, w miejsce wszystkich konferencyi zaraz mówiąc: „Je sui deja prévenu de votre arrivée, je ferai mon possibile pour vous étre utile.“[123] — Ledwie miałam czas mu odpowiedzieć jakie piękne rzeczy: „que c’etait le but mon voyage — que j’avais une lèttre de ma voisine pour lui — si l’ou peut la lui remettre?“[124] i oddałam. A w tém obiad dali. Nie miał więcéj czasu, jak trochę zapytać mnie o Puławy, prosząc, abym o siódméj przyjechała do niego przed assamblami, i tam ze mną dokładnie rozmówi się. Ale tak nie stało się, bo król po obiedzie i Mniszech rozpowiedzieli mu cały interes, a ja zresztą z wachlarza mego, na którym ponotowałam sobie, o co go spytać miałam, i znowu przy oknie rozgadaliśmy się długo, i na wszystko z łatwością i powolnością największą dał mi odpowiedź: — en me prevenant de tout.[125] 1mo. Że żadnéj nadziei mieć nie możemy, aby Wasylowszczyznę oddano; que l’imperatrice ne s’est jamais retractée sur le don quelle fait, mais que sans doute on vous rendra l’equivalent de le terre.[126] 2do. Że listy tamte dobrze były na Drezno posłane, que c’etoit la voie la plus sure[127], ale źle, że do Żubowa nie pisaliśmy i rezolucyi mieć nie można. 3io. Że trzeba, abym zaraz ztąd do imperatorowéj i Żubowa pisała i kopię dokumentów posłała. 4to. Że za odebraniem rezolucyi dopiero będzie mógł miarkować, jeśli podróż do Petersburga będzie potrzebną; że jeśli by tak było, qu’il faut deja sacrifier la depense, qu’il faut faire l’impossible là, et ne pas douter que nous obtiendrons justice.[128] Cytował mnie Prozorową, mówiąc: „Voyez, il a surement merité la punition, mais dès que se femme est arrivée à Petersbourg on lui a tout de suite rendu ses terres à elle.“[129] Powiedział, że są dwa rodzaje występków i kar: że ci co po przysiędze podnieśli się przeciw imperatorowéj, tym dobra konfiskują; tym zaś, którzy nie zjechali na czas oznaczony, dobra sekwestrują.(!) 5to. Że kto ma jechać do Petersburga, mój mąż czy ja? Na to się śmiał trochę, et s’il m’aurait mieux connue il aurait plaisanté ladeçus.[130] Powiedział, że mi w tém rady dać nie może: „Je vous vois madame, et je sais ce que je dois penser, mais je n’ai pas l’honneur de connaitre monsieur votre mari.“[131] Potemkina nie lubi — nie cierpi. Ja żądałam do księcia Stanisława Poniatowskiego napisać[132], lub do Adama Czartoryskiego, prosząc, aby przypomniał Żubowi[133][134] nasz interes. Na pierwszego przystał, a potém mówi mi: „mais je crois que le roi s’interesse a vous extremment, dites lui un mot et il vons fera ecrire ces lettres, vous me les donnerez, les copies d’abord et je verrai, tout ce qu’il y aura a changer on à ajouter, et les lèttres ouvertes que je ferais cacheter. Puisque nous avons içi notre conference, vous n’avez plus besoin de venir chez moi a sept heures, mais je vous prie de venir a l’assamblée.“[135] — Odetchnęłam, a te damy zaraz obtoczyły mnie, pytając, jak się udała konferencya, i że uważali, jak czytałam z wachlarza. Król się przysunął, pytając: jak jestem kontenta? — „J’ai saisie d’abord ce moment pout le prier de me faire écrire les lèttres que que le prince me conseillait d’ecrire.“[136] „Dobrze, dobrze, ja ci to wszystko zrobię.“ I tak się mną zatrudnił łaskawie i z największém staraniem, że mi dał śliczną stancyę, obiad codzień, listy napisał i Fryza dodał, który latał od króla do mnie, odemnie do Repnina, od Repnina do króla. Przy obiedzie familia, Grabowska, Repnin, adjutanci, poeta szambelan, major pruski i ja przybyła. Rozmowa była zabawna. Z początku król był smutny i nic nie gadał, Repnin wiele: to o Puławach, to o ogrodzie, z ogrodu do ogrodnika, z ogrodnika do Siedlec, do Narbutównéj, od Narbutównéj raptem o strachach zaczął przez stół rozpowiadać jakąś historyą do doktora pani Krakowskiéj o Szwedenborgu[137], który w Szwecyi umarł: że jednéj wdowie, która po śmierci męża z kredytorami mając do czynienia, turbowała się o jakąś kartę zgubioną, na jakąś znaczną sumę, Szwedenborg pokazał męża nieboszczyka, który jéj powiedział: że w tym stoliku, w téj a w téj szufladzie jest ta karta; i tak wszystko znalazła ta wdowa. Repnin dosyć gada, ale rozpowiada nie bardzo przyjemnie. Król się odezwał do strachów, że w Szwecyi za Karóla II. w sali jednéj sejmowéj widziano zawsze sejm i świece zapalone w nocy i króla małego na tronie i ministrów: wszyscy bez głów siedzieli; nierównie to lepiéj rozpowiadał. Grabowska przypomniała Elźbietę carową, że sama siebie na tronie obaczyła i wniosła z tego śmierć swoją. Ja coś o kobiecie białéj w Berlinie w oknie ukazującéj się, dość niezgrabnie przypomniałam, jako z parafii dama i strachów się bojąca. O Elźbiecie długa była materya do konwersacyi. Repnin mówił, że ją nazywali Chlebnaja Imperatryca[138], że były czasy urodzajne za jéj panowania, że ona była czynna, przytomna i śmiała. A jak się dowiedziała o przegranéj batalii, napisała, aby Repnin, który będąc jeszcze młodym, był wówczas w obozie, i którym się ona opiekowała jak matka, aby powracał jak najprędzéj, bo się boi aby nie nauczył się uciekać, patrząc na uciekających; że z téj nowiny konwulsyi dostała, które trwały aż do śmierci. Król ją znał i opowiadał jéj postać: że cała cyrcumferencya jéj twarzy, avec le bas de son menton etoit comme un grand soleil, au milieux du quel on voyait un petit visage comme une petite pomme[139]; że była wysoką, tłustą bardzo i miała coś wielkiego z tyłu, jakby garb: que cependant sa demarche était noble (?!) et qu’on voyait quelque chose de grand en elle. C’est assurement cette bosse, dis’je en moi mème.[140] Od Elźbiety poszła rozmowa na Francuzów, co gazety opisują; krótko o tém gadali, a potém, nie wiem jak, przyznano, że Moskiewka była na tronie francuzkim. Repnin ciekawą anegdotę z téj okazyi opowiadał, że w Rheims ta książka, na któréj przysięgali królowie francuzcy, po moskiewsku jest napisana.(!!) Voys ne le croirez peut être pas, mais c’est reellement vrai ce que je vous rapporte.[141] Król przyznał, że to być może, że w te czasy wiele na grecki język i charakterem greckim we Francyi przepisywano pism różnych. Potém o piorunie, który teraz uderzył w Kronsztadzie i spalił 200 galerów, Repnin opowiadał. Na ostatek ta konwersacya raptem spadła na generała moskiewskiego Kamińskiego, o jego żywocie. Król już był się rozgadał, i zakończył to wszystko żartobliwym rozpowiadaniem, trzpiotowatéj omyłki tego generała z grafem Brühlem, który gdzieś grał komedyą w jakiéjś kompanii, et s’étoit barbouillé le visage avec du chocolat pour rendre la figure plus comique. Kamiński qui ne le connaissait pas trop bien, qui voulait lui dire une honêtété, et le complimenter sur ce qu’il avait bien joué la la comédie, recontra le lendemain le médecin Marelli qui etait mulâtre, noir et prèsque nègre.[142] Zaczyna do niego komplement, i chwali, że mu się przedziwnie udało grać wczoraj swoją rolę w komedyi. Ten się dziwuje, wymawia: a ten chwali, a tego wszystkiego narobiła czekolada. La manière plaisante dont le roi a raconté cela à fait rire tous les convives.[143] I na tém się stół zakończył — lecz i kawę tam pili. Szambelan wstał od stołu i podał królowi filiżankę; reszta etiquety dworskiéj źle się wydaje w Grodnie, choć króla tu trzymają z okałością.(!) 180 ludzi zaciąga do niego na wartę; od Horodnicy przez całe miasto idą z chorągwiami i muzyką. Ma czterech szambelanów, czterech sekretarzy, czterech paziów, czterech koniuszych, dwóch marszałków dworskich, doktora, poetę Trembeckiego szambelanem, dużo liberyi; ma pensyi jedenaście set dukatów na miesiąc, i tę regularnie mu wypłacają. Egzaminują jego długi; Fryze, który do tego należy, powiadał mi, że większa część niesprawiedliwych; że jeden bilet królewski na 160 czerwonych złotych, nie wart był, jak tylko 30 i że tak spadł, a drugi na 60 dukatów nic wcale nie wart. Szanują go jak króla, ale dwa obozy moskiewskie około miasta stoją i nic mu nie wolno bez wiadomości Repnina zrobić w swoich interesach. Myślałby kto, że w niewoli go trzymają z tą okazałością — ale o tém nie wolno tu myśleć, a dopieroż mówić. To nieznośne przypomnienie naszego nieszczęścia, smutkiem mnie przeraziło; zadrżałam cała, jak warta szła koło moich okien. Po obiedzie moja konferencya, potém muzyką te damy bawiły Repnina; Mniszchowa grała, Grabowska śpiewała, a ja tym czasem bawiłam króla u małego stolika. Tyszkiewiczowa tak dobrze wygląda, jak ją tak dawno nie widziałam, plus élégante dans sa parure et plus évelliée[144]; córka jéj dość piękna, wyplotła, że ja umiem grać dumy ładnie, a Repnin to lubi. Wyciągnęły mnie te damy do klawikortu, który kalikował ładny chłopiec, syn Grabowskiéj, podobniuteńki do księcia Józefa, co tylko grałam. J’avois l’esprit de dire[145], że z Puław, że tam skomponowano, że tam było lub będzie; on à trouvé la musique charmante et, ce qui plus est, joliment exécutée.[146] Król się oparł na klawicymbale i w oczy mi patrzał, et a prié une dame Russe de lui chanter un air de Figaro.[147] Dość to długo trwało, i że do siódméj Repnin bawił u króla, mocno się żona temu dziwowała, która lubi, aby prędko do domu powracał. On jeszcze nie bardzo staro wygląda, figura trochę schylona, powierzchowność człowieka ordynaryjnego, bardzo simple; bardzo mu wielkie oddają pochwały, a jego obyczaje wskazują człowieka nie bardzo moralnego. Od niejakiego czasu nabożnym się zrobił i żonie wiernym. Zawsze mnie pytał o Puławach, jak żyją i kto tam bywa? Ja zawsze powiadałam: że cicho żyją, że mało kto tam bywa, że nie mają gdzie postawić gościa, bo sama księżna i wszyscy mieszkają w oficynach, że pałac zrabowany i że się tylko ogrodem zatrudnia. Wieczorem byłam na assamblach u Repnina. Pełno ludu, ale sami Moskale; prócz pana Mniszcha i starego Dziekońskiego, ani jednego Polaka w Grodnie nie widziałam. Dam było ze trzy przystojnych, reszta matuszki; nie wiem jak się zowią; ale dam co się zowie, dam orderowych, były cztery: ministrowa, księżna Repninowa, grafowa Panin, Mniszchowa i ja. Nous avions precisement l’air des dames de cartes; la Repnin celle de trefle, car elle en à la forme, la Panin de coeur car c’est la plus belle, la pique c’etait moi, car j’étais vetue de noir, et forcée d’y rester pour notre affaire, le carreau pour la Mniszech[148], oznaczało wstęgę czerwoną. Śmiałam się sama z mojéj pustéj myśli, jakem się dziś obaczyła z temi damami i moim orderem; prawie tu sypiam z nim w niebytności męża. Jedna Polka młoda, ładna, Morawska, jest tu. On a proposé le whist, et malgré que j’ai protestée, que je joue très mal que mes meilleurs amis l’ont trouvé, on m’a contraint d’y prendre part avec les dames et un genéral Tullier, figure très froide et ne disant rien[149]; — ale mnie to trzy dukaty kosztowało, bom przegrała sześć robrów i znudziłam się śmiertelnie. Jednak — bodaj to żyć z tymi ludźmi, co się na moich znają talentach; mówią, że pięknie gram na klawikorcie i wista wybornie. Kolacya była nie dobra, zimna. Gospodarz nie siedział u stołu, mówiąc, że już od 20 lat kolacyi nie jada, ale uważałam, że jest z tych ludzi, których lada kotlecik tentuje. Zjadał sobie po trosze, stojąc zawsze między Mniszchową a mną, a czasem do żony chodził; zawsze gadał bardzo wiele. Powiadał, że ks. Kons. Czartoryski swoją pustotą mocno się podoba w Petersburgu, że imperatorowa chciała coś właśnie wiedzieć o Anglii i zapytała księcia Adama; właśnie w téj chwili zapomniał nasz piękny Seneka to, co ona chciała wiedzieć i odpowiedział: qu’il avait oublié. — L’imperatrice se tournaut vers le prince Constantin dit: c’est étonnant que votre frère a oublié ce qu’il a vu il n’y a pas longtemps; et moi je me souviens des choses que j’ai vue depuis vingt ans.[150] — A Kostuś na to: C’est que madame, mon frère a la mémoire d’un lièvre.[151] Dnia 24. Czerwca, w Piątek. Dziś pan Fryze przyszedł do mnie z rana, zabrał moje papiery, to jest zaświadczenia te oryginalne, które król kazał przepisać dla posłania ich Żubowi; czytał moje długie zapisy, aby wiedział, co mam na tych dobrach i pokazywał, które sam król napisał dla mnie; ale Repnin poprawił, dodawszy wiele wyrazów, które mi się nie podobały, bo były podłe i Polce nieprzyzwoite do wyrażenia. Prosiłam Fryza, aby oto z księciem traktował, żebym mogła poopuszczać, a ponieważ wyraziliśmy kwotę mego posagu z zapisami w liście, przyszła mi na pamięć sprawiedliwa reflexya, aby i cenę dóbr i intratę Wasylewszczyzny wyrazić. Napisałam więc walor dóbr milion dwa kroć, a intraty 80 tysięcy złotych; a choćby wypadło według intraty milion sześćkroć, trzymałam się skromności i tego waloru, mówiąc tylko, iż temu blisko lat trzydzieści, jak działem przypadło milion dwa kroć, i że teraz dobra w górę poszły, prosząc Fryza, aby to wszystko księciu Repninowi opowiedział, iżby pozwolił na to wszystko, abym nie zasłużyła na jaką wymówkę, że swój posag kładąc, zapomniałam o cenie dóbr męża, jako téż, abym nie pisała niektórych terminów zbyt mocnych o insurekcyi, które sam Repnin podokładał; aby o długach na tych dobrach i remanentach nadmienić, że to mam w instrukcyach danych mi od ciebie i że się boję co opuścić, pierwszy raz mając zlecony tak ważny interes. Fryze mi powiedział, że król mnie na obiad prosi. Poszłam sobie piechotą do zamku, bo moja stancya jest blizko; mam kilka woskowanych pokoi, których wcale nie używam. Pani Krakowska dziś wyjeżdżała z Tyszkiewiczową do Białegostoku; król był smutny, a co większa, w takiéj dystrakcyi, że nie czuł się, że miał fartuszek odpięty i w tym stroju stanął przedemną i coś mi gadał; ale ja nie pamiętam, co on mi gadał, bom się zmięszała z téj awantury; język plątałam, a oczami w bok byłam. Pożegnanie nie miłe nikomu, odnowiło mi przypomnienie rozjazdu w Drążkowie dosyć świeżéj pamięci; chodziły z kąta w kąt te damy pomięszane: Grabowska uciekła, król w oknie płakał, Tyszkiewiczowa chrząkała, pani Krakowska łzy w oczach miała, wojewodzina podolska wzdychała, pani Mniszchowa wszystkiemi zdawała się równie zatrudniać. A jakże ja byłam smutną między smutnemi! Król potém rozkazał mnie wołać do swego gabinetu (ale NB. już był porządniéj ubrany), czytał mi sam listy, które napisał i okrutnie się gniewał, że Repnin poprzydawał: Horrible insurection. Mówił mi z gniewem: Nie pisz tego, to się nie należy! — J’ai remarquée qu’il a horriblement soupiré en rappelant Kaniow dans la lettre a l’imperatrice. Le roi est très triste[152] i jedną noga powleka, mais du reste il a bonne mine et conserve son embonpoint médiocre, qui le rend encore beau. C’est toujours lui que l’on ecoute avec plaisir, il m’a invité de venir diner chez lui le temps que je resterai içi. Sur ces entrefaites j’ai trouvé le moment de parler au poète Trembecki qu’on avait dit tant original[153] — i pytam go, czy nie napisał co nowego ? A on mi na to grubym głosem: — „A cóż? chyba treny Jeremiasza!“ — Z orderem poeta rozgadał się ze mną, rozumiejąc, żem w polityce tęga głowa; ja jego, a on mnie chciał wymacać, powiedział mi jednak, że on ma nadzieję, że Polska tak nie zostanie, że Pitta systema nie utrzyma się i że Anglia pokój zawrze, za którym i generalny nastąpi a przy nim coś dla nas będzie. — „Tak WPan rozumiesz?“ ja mu mówię. — A on: „Ja spodziewam się, że i pani tak trzyma.“ — „O, co ja, to nie tęga jestem w polityce, nic nie rozumiem.“ Z Fryzem znów inaczéj gadałam; ten powiada, że nie masz nadziei dla kraju naszego, że koniec już Polski; o dalszym losie tylko mają nadzieję, że tu w Grodnie nie będzie siedział, że podobno w Wiedniu zamieszka. Z największym moim smutkiem dowiedziałam się z tego, com mogła z Fryza wyrozumieć, że nasi trzymani w Petersburgu, nigdy nie będą wypuszczeni i do Polski wróceni; że Kościuszko siedzi już w Schlüsselburgu. Pytał mnie Fryz, czy nie sądzę, że w inkwizycyach, które czynili Potocki, Zakrzewski i Kościuszko, i mój mąż przez nich mógł być oskarżony? Upewniałam, że to być nie może i że chyba o Stanisławie mogli co powiadać. Pytał mnie także, czyli w Sieniawie nie byłam wtenczas, kiedy Kościuszko był namawiany? (to właśnie termin jego, którym mnie tę kwestyą uczynił.) Oddałam dziś wizytę pani Grabowskiéj, już dobrze podstarzałą wygląda; zastałam ją czytającą: Les lettres à Emilie sur la Mythologie.[154] Wypadało jéj grzeczność z téj okazyi powiedzieć, że jednego jestem gustu z nią i nie dawno skończyłam tę księgę przed przybyciem do Grodna. Byłam z nią u grafiny Paninowéj, z którą ona poufale żyje i która w tych dniach jedzie do Petersburga; życzyli mi, aby z nią jechać, lub aby Ciesielski mógł ze mną jechać, jeźliby już koniecznie wypadła ta podróż.[155] Dnia 25. w Sobotę. Szymanowski młody był u mnie rano, ten, co się z Potocką ożenił; dwa kroć sto tysięcy intraty będzie kiedyś miał. Tymczasem ojciec mu nie chce dać posagu. Powiedział mi, że córkę miłością a matkę spazmami potrafił sobie zjednać. Fryz przyniósł mi listy do pisania, powiedział mi, że książę Repnin pytał się go: czy to król nie kazał mi pisać tych wyrazów, czy ja sama nie chcę tego; że jeżeli król jest mi w stanie wynagrodzić stratę majątku, to może mi dawać takie rady; umyśliłam sobie sam na sam z Repninem traktować tę sprawę, bo mnie tak pani Krakowska radziła, mówiąc: Vous pouvez lui dire tout et il ne vous trahira pas.[156] Taki to człowiek: aprobował cenę dóbr, o remanentach nie kazał wspominać. Mniszchowie oboje byli u mnie: więcéj jak kiedykolwiek żona go pilnuje. Fryz zabawił, że już zastałam króla u obiadu siedzącego; wlazłam jak trusia; miejsce zastałam zostawione dla mnie. Król był smutny, bo Bèkler dziś powrócił z Warszawy, dokąd swoje rzeczy pakować jeździł. Cały czas nowiny prywatne opowiadał. Nie rozumiałam nic z tego i nie znam osób. Król w mundurze kawaleryi pięknie dziś wyglądał. Po obiedzie te damy starają się, aby mu coś gadać; nic śmieszniejszego, jak wojewodzina podolska w swoim robronie. Jak ona się dusi, aby królowi coś nowego powiedzieć. Ja sobie w drodze znalazłam książki holenderskie i psalmy Dawida po łacinie i po grecku, pięknéj edycyi, które kozak po zrabowaniu biblioteki Załuskich, przedał na jednéj poczcie do Grodna pocztmistrzowi; te książki zdawały mi się coś dobrego, wzięłam je z sobą do Grodna, aby się poradzić kogo, czy można je kupić. Naśmiali się ze mnie, że łacińskie książki kupuję, a tém bardziéj holenderskie. Była to materya do długiéj konwersacyi. Król mnie egzaminował, dla kogo ja to kupuję i jak mogłam się na tém poznać? Zabawiło to całą kompanią. Kazał król abym po nie posłała, że on sam obaczy i poradzi mi. Przynieśli książki, które król długo oglądał: i choć Mniszech, Trębecki i Bekler patrzyli, nikt szczerze nie powiedział – a król: „Nie kupuj tego, bo nie wiele warte; są to tylko do kolekcyi księgi i dla amatorów. Książki holenderskie były o rewolucyi w Holandyi; odmiany wiary; jak katolicy lutrów męczyli: co wszystko na kopersztychach wyrażone było. Czwarta była poezye łacińskie, ale nic nie warte. Potém król w lepszym był humorze i oglądał moje ubranie. Chwalił mój kaftanik czarny mówiąc: „Je na sais pas ce que vous avez là, mais ça me plait extremment — c’est fort joli.“[157] — Właśnie jakby wiedział, że przed godziną Mniszchowa z Grabowską ganiły go. Konwersacya u małego stolika zaczęła się coś bardzo a propos: wypadło mi powiedzieć, żem widziała w Puławach le voyage de Macartney en Chine.[158] Tu wojewodzina przerwała swoje haftowanie obicia, które od dwudziestu lat haftuje, jakby Penelopa, czekając napowrót tego, co się nie powróci dla niéj; przerwała, aby mnie upewnić z miną tryumfującą, że księżna generałowa pewnie nic nie umie po angielsku. Ale król mnie poparł w tym niebezpiecznym razie, że wiele rozumie, i tyle, żeby mogła tę książkę czytać. Mówił, że wątpi, aby co nowego w niéj było, nad to, co już czytał w gazetach; nie mają jéj jeszcze w Grodnie. Obiecałam się postarać, a w tém wchodzi ładny chłopiec do pokoju (jak potém dowiedziałam się, był to młody Chreptowicz, prosto z Warszawy przyjechał); wszystkie oczy na niego zwróciły się. Ładnie gada, a co większa, qu’il est gracieux.[159] Powiadał nowiny publiczne: że wirtembergskiego armię Francuzi zupełnie znieśli, że już są w Frankfurcie, że Hoim bardzo jest grzeczny, że dobre daje obiady i — upija się co dzień w swojéj stancyi, i że każe grać bufonom włoskim na różnych instrumentach. Wcale mi się podobał ten nowy gość. Jak się król ukłonił, tak każdy do siebie, a ja zaczęłam pisać te nieszczęśliwe listy, aż tu wchodzi Repnin i sam na sam byliśmy ze sobą. Rozmowa była ucieszna, przeplatana: interes z kokieteryą, i znów interes i znów kokieterya. Oglądał twój portret, mężu, pytał się, wiele lat masz, i dla czego ja cię się tak boję w interesach, że Polki nie zwykły się bać mężów. Na tę facecyą ja téż nawzajem facecyą odpowiedziałam: que j’avois des griefs contre lui[160], że nie słuchał dość z uwagą aryi, która skomponowana jest przez księżnę generałową, że nadto kokietował z panią Tyszkiewiczową. Il m’a dit qu’il n’est pas agréable de se rappeler les choses qui sont passées et qui ne peuvent plus revenir.[161] Bardzo to wszystko zabawne było, cośmy gadali. Obiecałam mu, że jak będzie w Sielcach, to do niego przyjadę. Nie zapomina on, że jest stary, zawsze o tém gada, ale to zręcznie i figlarnie. Wyrobiłam sobie nareszcie opuścić ten brzydki termin horrible insurection(!), który on sam włożył do Żubowa, ale to wszystko gładko i wesoło poszło — et il n’a pas desavoué, qu’on fesait des bassesses à Petersbourg.[162] A tém najbardziéj go złapałam że powiedział: „Que si je croyais que s’en etait une, il me dispensait de se mot „horrible“ mais voulut absolument me prouver l’invalabilité de notre insurection. Après il m’a soutenu, qu’en Pologne les femmes ont un sentiment sur les affaires du pays, et que cela nous fesait honneur, aprés je repetais que je ne mettrai jamais le mot „horrible.“[163] I tak przeplatana ta konferencya trwała dość długo; brał swój kapelusz i znów zostawał i śmieszne rzeczy gadał; mówił: „Que je suis toujours à la cour, a diner, qu’il m’invite a passer la soirée chez eux.“[164] Powiedziałam, że po tych listach, chce sobie odpocząć. Il plaisantait beaucoup que je n’avais pas l’air de vouloir me réposer.[165] W godzinę potém przyjechały do mnie damy: księżna Wołkońska, Paninowa i młoda Morawska; ciągnęłam im kabałę z kart hieroglificznych, które na stole zastały, — bardzo się tém ubawiły. Wołkońska się śmiała, Paninowa płakała, ma smutek jakiś; pierwsza okrutnie wesoła ale brzydka, druga smutna ale ładna i pełna talentów; te damy bardzo mnie pokochały za tę kabałę: Paninowa mi oświadczyła, że będzie mi użyteczną w Petersburgu, jak tam przybędzie. Ona z domu Orłowa, wnuczka sławnego łotra Orłowa.[166] Kolacyą zjadłam u siebie, aby mieć czas to napisać. Fryze często mnie nawiedza i czasem wpada do mnie niespodzianie; raz zastał mnie, żem moją książkę z kabałą trzymała; w momencie porwał mi ją z rąk. — „Z przeproszeniem pani, czy nie mowę pani czyta?“ — „Jaką mowę? to kabała moja.“ — Dowiedziałam się od niego, że jest jakaś mowa, która się po kraju rozchodzi, patryotycznie-rewolucyjna, i któréj kilka set egzemplarzów ma już być w Galicyi. W Grodnie wiedzą, kto jest jéj autorem, ale mi tego nie chciał powiedzieć, prosił mnie tylko, abym téj mowy nigdy nie czytała. Mówi mi, że od tego czasu, jak kamerdyner Dziekońskiego wydany został o spisek na życie wielu osób i rewolucyą w mieście, są wielkie ostrożności i szpiegi od Moskalów, że ta robota bez fundamentu, ale zdawały się być w jednym czasie w Warszawie, Toruniu i Sielcach knowane spiski tego roku, które łudzą kraj i rozlewem krwi grożą. Powiedział mi, że we Lwowie i Galicyi same kobiety intrygują, osobliwie kasztelanowa Kamińska. Ledwiem mu wyperswadowała, że to, co mi cytował o niéj, było wielką bajką i czego nawet tu nie chcę wyrazić. Dnia 26. Czerwca, w Niedzielę. Na nabożeństwo miałam jechać z Morawską, na mszę, ale wolałam pójść piechotą i przy téj okazyi obaczyć trochę miasto, które jest mocno do Lublina podobne, ale porządniejsze i więcéj murowanych ma kamienic. Ranek mi zbiegł na rozmowie z Fryzem. Napisałam jeszcze list do księcia Stanisława i o wyjeździe myśleć zaczęło się; aż mi mówią, że trzeba pasportu od samego Repnina, — wziął to Fryze na siebie. Godzina obiadowa. Pojechałam do zamku; Paninowa żegnała króla, który ją na obiad zatrzymał. Mąż jéj wysoki, młody, chudy, klucz ma złoty na fałdach: — bardzo się z sobą kochają. Repnin z Bezborodką późno na obiad przyjechał; nie gadali wiele ciekawych rzeczy, w niedostatku czego Repnin powiadał, że mu się śniło téj nocy, że miał le cauchemar au dos, que le major W. W. est venu chez lui avec une bande de masques noirs, qui l’ont terriblement préssées, qu’il roulait sur du verre brisé, mais ne pouvait se léver a cause du cauchemar. Peut être avez vous pensé au major, dit le roi, mais moi j’ai révé au maréchal Villars, que je n’ai jamais connu, j’etais comme petit garçon, qu’il caressait beaucoup, et qui disait-il, prométtait beaucoup pour son avenir.[167] A mnie się właśnie śniło, że Puzyna dawał mi paszteciki, w których było siano, alem cicho siedziała z tym snem parafialnym. Repnin mnie pytał przez stół: czy dobrze zakończyłam listy, czy jakiego nieszczęścia nie było lub inkaustu nalanego zamiast piasku? Potém o księciu de Nassau zaczęła się mowa, jak on lata po świecie — że sam o sobie powiedział: że nim flota wszystka z morza Bałtyckiego na morze Północne pod Anglię podeszła, on tymczasem na koniu tę drogę obleciał i stanął równie z flotą; potém o jego żonie, że z Wenecyi ucieknie przed Francuzami, jeżeliby tam mieli zbliżać się, qu’elle est trop decidée, dans ses opinions pour les y attendre.[168] Król powiedział o jéj ubraniu różne rzeczy śmieszne, qu’une fois elle avait mis tant de tafetas plié sur sa tête que son mari lui dit: Ah! je sais deja, c’est une facétie — vous avez mis votre pavillon sur le tête.[169] Po obiedzie przyszedł Francuz emigrant, piękny chłopiec, le comte de Broglie[170], syn tego, co był w Polszcze ambassadorem, oczy spuścił, raka upiekł; jest majorem w służbie moskiewskiéj. Król z nim rozmawiał i z Paninem; Mniszchowa Repnina bawiła, dość sobie zadaje pracy, aby był wesoły. Znów mnie do klawicymbału wypromowano; kazali piosnkę z Puław grać: znalazł ją śliczną, ale że wesoła dla niego nadto, a on lubi same dumy. Król Jegomość: „Czy nie umiesz WPani téj?“ — i zaczyna mi śpiewać nad uchem bardzo blizko; znalazłam szczęśliwie coś podobnego. Potém kazał mi grać menueta starego jak świat, i tego nie umiałam. Mniszchowa go musiała grać, potém Gilotynę, któréj autora gilotynując, grali mu ją przy śmierci. Król tymczasem wziął mój wachlarz i wszystko przeczytał, co tam było zanotowane. Ze mnie wytoczyła się sprawa do księcia Repnina, musiałam się przyznać, żem go się bała okrutnie, wojewodzina podolska z Grabowską tymczasem grały tryktraka, Chreptowicz z niemi gadał i uważał moją muzykę, Mniszech się nudził, wzdychał, że ma jechać do Galicyi na homagium. Sam nie wie, co ma robić: kwaśny zawsze i Hussarzewskiego żałuje. Repnin poszedł — poufałość większa; u małego stolika król trochę pogadał o Suwarowie. Powiadał wiadome anegdoty jego bufonadów, rozpowiadał, jak musiał któś biegać za nim po zagonach na rewii. Król powiadał, że raz przed Repninem Suwarów chwalił się, jak mu się wszystko udaje i powodzi. — Prawda, odpowie Repnin, że ci się wszystko udaje, tylko jednéj rzeczy nie możesz dokazać: że chcesz udawać duraka, a nikt cię nie ma za niego. Potém odszedł król, którego pożegnałam; powiedział mi jeszcze wiele pięknych rzeczy, które to są tak znajome światu w ustach jego: że uczynił co mógł dla mnie, że chce mi być użytecznym, że ci się kłania (co po dwa razy mi powtarzał); pożegnałam się z temi damami, żywo przejęta losem nieszczęśliwym, który otaczał tę całą familią i króla, a na który on sobie zasłużył słabością swoją, lub z przeznaczenia niefortunnego jest jego igrzyskiem. Powróciłam do siebie o szóstéj; — oddał mi wizytę Romanzów, pił u mnie kawę, dawał mi dobre rady względem drogi petersburskiéj, i że to wielka bajka, aby ta podróż tak wiele kosztować miała; że wszędzie być mogę w sukni czarnéj, prócz dworu, a że tam wcale drogich sukien nie mam sprawiać; że w białéj gładkiéj mogę się prezentować imperatorowéj; że mam się udać do pana Wielhorskiego, on powie dworskiéj pannie która będzie na służbie, i ta będzie mnie prezentować imperatorowéj, że to najkrótsza droga. Wiele mi ten człowiek zrobił nadziei; znał mnie jeszcze małą panienką we Lwowie i miło mu jest spotykać się ze mną; wiele mi uczynił grzeczności. Grabowska oddała mi wizytę, pojechałyśmy o ósméj razem do Repnina, w mojéj remizie, na assamble i kolacyą. Zaczęli się wcześnie zchodzić, czas był piękny, Repnin na dziedzińcu Horodnicy chodził, namówił mnie łatwo do ogrodu. Repninowa na kanapie z Dziekońską, tymczasem gości przyjmowała. Ja z Grabowską poszłyśmy, przybyła Paninowa i Morawska; wielka czereda orderowych generałów i oficerów szła za nami. Ogród na Horodnicy, publicznym nazwany. Ja sama z księciem odważyłam się chodzić i gadać, a wszyscy szli w tyle, bo tu taki zwyczaj, że najpierwszy pan i generał nie zagada piérwszy do Repnina i obok niego nie pójdzie. Cella faisait spectacle[171], ta czereda za nami: Je n’avais pas besoin de le ménager, étant étrangére et restant si peu de temps je voulois profiter des tous les momens pour parler avec Repnin.[172] Mniszchowéj nie było dziś na assamblach, les egards etaient pour moi; partout aileurs qu’en Russie Repnin passerait pour un homme distingué, mais içi on l’egale à Dieu. Nous causions sur différentes choses, sur Puławy, sur le baptéme de Władyś; il m’a présenté les enfants de la psse. Wołkońska, m’a montré tout son jardin, on il a cherché des conconbres pour moi, mais n’en a trouvé qu’un seul. Enfin il fallait rentrer, car personne, ni mème aucune femme ne voulait se prèter à cette conversation[173], a ja sobie przypomniałam księżnę na swéj kanapie zazdrośną o męża, jak mówią, że mu nawet zbyt grzecznym dla mężczyzn być nie dopuszcza. Prosta bardzo baba, powiadają, że zła, że spokoju mężowi i dzieciom nie daje. We wszystkich względach niżéj daleko stoi od męża, ale go się nie boi i o niego bardzo zazdrośna. On ma dla niéj dość uszanowania, usposobiony do religijności. Repnin w tonie swym nie ma téj elegancyi ani téż tej dumy Stackelberga, lub jakiego dworaka; w obejściu się prosty, twarz dosyć otwarta; mówi dobrze po francuzku, ale bez zwykłéj Francuzom wytworności i elegancyi, i bez téj nadzwyczajnéj łatwości, którą wielu Polaków posiada. Wesoły jest, włosy ma zupełnie białe, figura trochę pochylona, twarz dość przyjemna. Mówi zawsze, że czas już przeszedł dla niego, aby się damom podobał, la Grabowska m’a pourtant assurée que c’etait un homme d’une belle figure[174], bardzo miły, qu’il avait les jambes fort bien tournées[175] i że tańcuje bardzo ładnie. Mówiła mi także, że dobra, które mu niedawno cesarzowa podarowała, oddał synowi, którego miał z M....., a że syn ten był w Grodnie. Że to dla mnie była nowina wielka o tym romansie M.....skiéj, bardzom chciała widzieć tego syna, ale właśnie tego dnia się absentował. Niewiem dla czego zawsze ciekawość bierze widzieć takie dziecię miłości. Dziś zrobiłam intrygę przez Grabowską, abym nie grała wista i księżna Czetwertyńska zabrała moje miejsce. Repninowa jednak upewniała mnie jeszcze raz ostatni, że ja bardzo dobrze gram i lepiéj daleko, jak stary Dziekoński, qui lui fait toujours gagner de l’argent disait elle.[176] Tańczono w drugiéj sali, alem się z tego wyprosiła: z Grabowską i z Wołkońską zostałam; Repnin chciał i sam prosił mnie w taniec, ale miałam przyczynę wymówić się, obiecałam, że przyjadę tańcować, gdy odbiorę respons pomyślny. Same oficery kręcili się dość zręcznie. Szymanowski jeden Polak i Matuszewicza brat w moskiewskiéj służbie, oficer pruski wysoki jak kolumna egipska z długim bardzo akselbantem faisaient les pilliers du bal[177]. Jeszcze Prusaka nigdy tak wiele tańcującego nie widziałam. W środku balu pomieszanie nastało, dano znać, że księżniczka Repninowa zemdlała w kąpieli. Jest to panienka dorosła i mająca słabość nerwów osobliwszą, z którą się urodziła; nogi się jéj plątają, gęba konwulsye miewa, żadnéj władzy nie ma ani w języku, ani w nogach. Chodzi jednak sama skrzywiona, ale w bok zawsze, i mówi źle czasem. Powiadano mi, że matka, będąc z nią w ciąży, była na polowaniu i zapatrzyła się na sarnę dobitą, któréj niemoc i konwulsye w twarzy, podobne nawet do tego zwierzęcia, córka doznaje. Pobiegli tam, i ojciec, który się zdaje bardzo przywiązany do dzieci. Dziś poznałam się dobrze z Łabanowem: wcale brzydki, nieprzyjemny, trochę głuchy, wiele o sobie rozumie, grzecznie mówi i prędko po francuzku, ale często na pochwałach o sobie samym kończy. Powiadał mi z pewnością i utrzymywał, że rozwód księżny wirtembergskiéj jest nieważny, co mi tu i familia królewska powiadała; że ani w Wiedniu ani w Berlinie nieważny rozwód, bo przez księdza katolickiego. Ale ta wiadomość z ich strony, nie utwierdziła téj mowy, bo tu w Puławach nie na powietrzu rzeczy robią. Łabanow gadał o Eustachym, że księżna źle robi, jeśli za niego pójdzie, że on jest bardzo źle widziany w Moskwie, i że go prawie z regimentu wygnano, że się sam ofiarował w służbę a potém zdradził. Ja zawsze utrzymywałam, że go nasi gwałtem na drodze wzięli, że to w mojém sąsiedztwie się stało; ale Łabanow powiedział mi na to, że to nie jest jego ekskuza, ale równie nic nie wartą, iż miłość dla pani Julii przymusiła go służbę moskiewską porzucić, i do Polaków przejść; a o Edziatowiczowéj wiele mi gadał Łabanow, z wielkiemi pochwałami, i jak mu winni wiele w Kurowie. Jako i sam Edziatowicz, który złapany w lesie od kozaków, i do drzewa już przywiązany, doznał od niego grzeczności. Chreptowicz był na balu i na obiedzie u króla, grzeczny i przystojny chłopiec, gada po francusku jak jaki Angielczyk, nie życzył pewnie poznać się ze mną i nie szukał tego; jam téż do niego nic nie gadała. Mężczyźni są nadto poufali dla tego, że kobiety nie są dość harde. Uważałam téż, że na tym dworskim świecie wybornym, trzeba kobiecie przez etiquetę zapomnieć gadać do osób, które się zna dobrze; a dopieroż, co się wcale nie zna... Aussi malgré que j’étais tentée de faire la connaisance de Chr..... je me suis retirée à l’autre bout du salon.[178] Kolacya lepsza trochę jak we Czwartek. Repnin chodząc, bawił damy; tu i owdzie jednak zawsze powracał na miejsce między żoną i mną; mówił mi, abym księżnie generałowéj przypomniała wino stare; które pił u niéj. O lipcu mowa była, uważał, żem pomyślała o nim i że chcę dostać go w Grodnie; kazał mi przynieść butelkę, i tę już od kolacyi wstawszy, musiałam z nim kosztować. Pochwaliłam, i darował mi dwadzieścia butelek na drogę; alem się wstydziła tak wiele od Moskwicina przyjąć i wymawiałam się bardzo, o dwie tylko prosiłam. Jednak nazajutrz rano te wszystkie butelki były już u mnie; wzięłam cztery, choć ludzie moi namawiali mnie na wszystkie, i Moskal nie chciał odnosić. Cela à fait évenement à Grodno[179]; ale napisałam potém bilet do księcia i cztery butelki lipcu wzięłam. Dnia 27. Czerwca w Poniedziałek. Pan Fryze przyniósł mi paszporta i moja ekspedycya skończoną była zupełnie; nie mogłam temu sprawnemu i grzecznemu człeku niczém inném, jak wzajemną grzecznością zapłacić za jego pilność około mego interesu. Tyszkiewiczowa mi powiedziała, że pieniędzy nie przyjmie, kiedy od króla jest komu przydatny. Byłam więc z wizytą u jego żony; król przysłał, abym jeszcze na obiad do niego przyszła, ale mi się nie chciało ubierać i bałamucić z wyjazdem, do którego już miałam wszystkie przygotowania. Przysłał mi więc różnych prowiantów na drogę, tak z mięsa, jak z wina i chleba, jak by wiedział, jak to żonkę mąż w drogę wyprawia. Wyjechałam więc dziś z Grodna o siódméj wieczór w Poniedziałek; ale przyjechawszy do Niemna nad przewóz, droga była zapchana pojazdami i żołnierzami moskiewskiemi; powiedzieli mi, że Repnin jest nad brzegiem i ogląda most nowy, jako i statki nowo zbudowane, w których z pruskiemi i z innemi oficerami płynąć ma do demarkacyi wodnéj. Ledwiem się przecisnęła przez ten tłok paradny, któren i na moment Repnina nie opuszcza, a chcąc jeszcze profitować z momentu, któren samo zdarzenie mi nastręczało, prosiłam najbliższego oficera, a ten był brygadyer z krzyżykiem, którego już znałam trochę i zdawał mi się z najładniejszych Moskalów w Grodnie. Prosiłam go więc, aby powiedział Repninowi, że ja tu jestem i chcę się jeszcze pożegnać. Poleciał brygadyer piorunem, książę przyszedł do karety, cała ta czereda orderowych stała; wysiadłam z karety. Pokazywał mi statki, pożegnaliśmy się wzajemnie, wsadził mnie do karety, zamknął drzwiczki i Dobrusię pogłaskał mówiąc „C’est étonnant, que les dames en Pologne ne peuvent jamais voyager sans chiens, et me priait de demander à la Psse. Czartoryska, si elle avait encore son chien Mufty?”[180] Je partis ladeçu, et peutêtre pour retourner encore à ce triste Grodno[181], gdzie tyle smutnych wrażeń i nieprzyjemnych spotkań z Moskalami znieść musiałam. — Voilà, cher ami, le rapport fidel, que je vous fait de mon voyage et du succés de l’affaire, que vous m‘avez confiée. Je serais heureuse, si ça vous pouvait prouver mon zèle et mon exactitude, pour vous servir — et que nous ayons de bonnes nouvelles de Pétersbourg, que le prince a promis de renvoyer par un courrier à Drążków.[182] Cała ta podróż tam i nazad zabrała mi dni trzynaście, wyjechałam z Drążkowa 18. Czerwca w sobotę, powróciłam 30. Czerwca w nocy w czwartek; kosztowało 74 dukaty. Że nie była daremną ta podróż, skutek okazał. Książę Repnin, który był z partyi Piotra, uprzedził go w tym całym interesie; bo gdy imperatorowa wprędce potém umarła nagle, Paweł oddał dobra te memu mężowi w trzechletniéj już posesyi będące pani Branickiéj, jako jéj darowane od imperatorowéj. Intrata zaś trzechletnia, któraby się nam wrócić była powinna, nie była oddana. — Mój mąż sprzedał te dobra i kupił Markuszew. Rok 1805. Życie prywatne imperatora rosyjs. Aleksandra Puławach i różne anegdoty o bytności jego tamże. Kiedy wszystko zdawało się być w spokojności około nas i tylko nudne rządy austryackie Polaka gnębiły, raptem pokazało się wojsko moskiewskie w kraju naszym, które z wielu traktów do Galicyi wkroczyło. Było tego 150 tysięcy. Ledwie miał czas obywatel pomyśleć, co się dzieje, dla czego i gdzie idą, alić kraj, którędy przechodzili, zostaje zniszczony. Nie ma czasu zebrać zboża, nie ma do zwiezienia momentu. Niemieccy komisarze przeprowadzają wojsko. Paletują, furażują, i nic za to nie płacą. – Moment przykry, okropny, przypominający rewolucyjne czasy. Widziałam całą kolumnę moim gruntem na Ułęż przechodzącą pod komendą generała Langeron a w Drążkowie miałam i Markuszewie po dwa regimenta. Całą tą armią generał Michelson komenderował. Nikomu nie przeszło przez głowę, aby imperatora widział, gdy dnia jednego rano wchodzi do mnie Kamiński z paletem w ręku, którym komisarz donosi, że imperator jedzie z Brześcia i aby dla niego koni cugowych dawać. Już tedy rzecz nieomylna. Dnia 29. Septembra przyjechał imperator do Puław z Brześcia w nocy o czwartéj; lecz nie zajechał, ale przyszedł piechotą w deszcz największy. Uprzedził przyjazd jego dziewięciu godzinami książę Adam Czartoryski, minister interesów zagranicznych i faworyt jego, dla doniesienia rodzicom i poczynienia niektórych dyspozycyi potrzebnych dla bytności cara. Przyszedł piechotą imperator w wielki deszcz o czwartéj w nocy, każdego to dziwi, nic jednak prawdziwszego. Niemcy, którzy go prowadzili, jeden zbłądził, drugi się upił. A tak imperator wysiadł i szedł długo piechotą z milę dobrą z swoim adjutantem, potem jechał trochę — ale konie cugowe pana Kickiego, tłuste, angielskie, które mu na stacyi dali, ustały nie daleko Puław i waga w karecie złamała się. Wtenczas wyskoczył młody monarcha i zdybawszy żołnierza moskiewskiego na drodze, kazał się do Puław jemu prowadzić. Żołnierz go poznał; temu żołnierzowi dał 50 rubli. A tak w tym ekwipażu do pałacu przybył, gdzie wszystko zastał oświecone i w pogotowości. Generał Michelson czekał na niego na sali, pan Dębowski i Orłowski zarządzający dworem księstwa. Śmiał się bardzo mówiąc: „Voyez comme les allemands m’ont conduit.”[183] Michelson chciał zaraz w nocy obwach postawić na dziedzińcu. Imperator odmówił, mówiąc: „ne suis’ je pas dans une maison d’ami?”[184] Spał téj nocy na poduszce pana Orłowskiego i w jego pantoflach chodził, i zwoszczyk z brodą fryzował go, bo nikt z dworu jego nie przyjechał był jeszcze. Nazajutrz 300 ludzi na obwach zaciągnęło i dom księstwa stał się dworem monarchy. Nie było żadnéj stancyi wolnéj w Puławach; — domownicy nawet dawni musieli powyjeżdżać. Wszystko i wszędzie było zajęte, tak wojskiem, jako i generałami, kancelaryami, harmatami, karetami: owo zgoła, czy to sen był czy istota, nie można było zmiarkować. Chciał imperator nazajutrz pójść sam do księżnéj i przywitać ją, ale książę i księżna uprzedzili go: była albowiem w obawie, aby do niéj nie przyszedł, bo w niedostatku stancyi damy, jako to: pani Stanisławowa Potocka spała na kanapie w pokoju kompanii, a inne w garderobie u księżnéj. Był tedy wielki strach, aby car te wszystkie bety nie zastał po kanapach rozłożone. Pobiegła tedy księżna na górę, przywitać imperatora, który jak ją obaczył, tak wziąwszy ją za obie ręce, te jéj powiedział słowa: „Il y à longtems, madame, qu’il m’a été necessaire de vous dire, quel precieux présent vous m’avez fait en me donnant votre fils, c’est un ami sur, un guide parfait”[185] i w tém przytomnego ks. Adama zaczął całować tak serdecznie, że matce łzy z oczu puściły się. Gdy księżna przepraszała, że brudno stoi, i że nie miała czasu kazać zdjąć adamaszków z pokoju, odpowiedział: „Vous auriez tort des les faire oter, il est bien de garder quelque choses d’anciens meubles, dans les chambres, qui prouvent l’encienneté d’une si illustre famille.”[186] Mówił, że nigdy tak dobrze i w Petersburgu nie stoi, i świadczył się księciem Adamem, którego nazywa: mój staruszek. Ten młody człowiek od lat ośmnastn na dworze petersburgskim razem z Aleksandrem chowany, pozyskał jego przyjaźń i zupełne zaufanie. W ciągu téj konwersacyi księżna oświadczyła, że tych pokoi nigdy odtąd nie odmieni, dla tego, że imperator w nich mieszka. A on jéj powiedział: „Je n’oublierai jamais le jour ou je vous ay connu.” [187] Potém prosił jéj o pozwolenie, aby mógł bywać u niéj na dole bez żadnéj ceremonii. Mówił, że żałuje, że ciotki swojéj, księżnéj wirtembergskiéj, w Puławach nie zastaje. Odtąd sposób życia imperatora był taki: że o piątéj rano wstawał, sam pisał, o wpół do dwunastéj na paradę wychodził, która odbywała się przed oknami księżnéj dolnych pokoji. Zaciąg warty piękny jest widok: moc wielka generałów, oficerów, panów, pospólstwa cały dziedziniec napełnia. Szedł potém do siebie lub na konia wsiadał. Jadł drugie śniadanie, które się składało z mięsiwa i rozmaitych fruktów. Po tém co dzień na dół do księżnéj przychodził i tam jakie zastał damy, te poznawał. Mówiąc, że on się damom chce prezentować, a nie damy jemu; że i w Petersburgu, kiedy chce poznać jakie damy, idzie do matki lub do żony, prosił więc księżnéj, jako gospodyni, aby kogo chce, do siebie zaprosiła, tam tedy na dole u księżnéj widziałam go i z innemi damami, jako Stanisławową Potocką Sewerynową i panią Zamojską. Byłam mu przez księżnę prezentowaną 4. Oktobra, a potém obiad jadłam z nim na górze. A bawiąc kilka dni w Puławach, napatrzyłam się dowoli. Imperator jest piękny z twarzy i figury, wysoki, biały, żółto zarasta, głuchy na jedno ucho, wdzięczną ma twarz. Grzeczny niezmiernie i w posiedzeniu bez żadnéj chęci imponowania, elegant i z damami jest jak jaki kawaler obyczajny, żywy w poruszeniu. Sprawiedliwy w rządach, dobry, ale skąpy niesłychanie; nie lubi pochlebnych komplementów, dowodem czego jest, że gdy W. Kr......, młody i przysadny trochę, powiedział mu: „Qu’il vient voir celui qui est l’Idole de son peuple.”[188] – „Vous etez bien poli, Monsieur”[189] – odpowiedział i poszedł od niego. Imperator nie lubi orderów; nie lubi tańcować od czasu, jak mu umarła siostra. Stracił bowiem trzy siostry i ojca w jednym czasie. Mówił: „J’aimais autre fois beaucoup la danse mais depuis une certaine epoque je ne l’aime plus,”[190] dołożył „ma famille à été bien malheureuse.”[191] Po niemiecku nie umie, ale po angielsku dobrze. A tak gdy gubernator Lwowa, Urmeni, Węgrzyn, przyjechał do Puław z urzędu swego przywitać go i po niemiecku zaczął gadać. „Je ne parle pas l’allemand!”[192] odpowiedział mu. Urmeni, który żadnego podobno języka dobrze nie umie, musiał męczyć francuzczyznę. Imperator zdziwił się, jak go obaczył, powiedział: „Est–ce qu’il y a deux gouverneurs; je croyais voir à Brześć, dans Monsieur Baum le gouverneur de ce pays, j’arrive à Puławy je trouve un autre gouverneur et on me dit que Baum n’est que le fils du valét de chambre du prince Sułkowski.”[193] To próbuje, że wie imperator wszystko. Zaiste, Baum jest synem kochanki księcia Sułkowskiego, którą za swego wydał kamerdynera; teraz komisarzem do przeprowadzenia imperatora i furażowania wojska został najstarszym. Śmieje się z gubernatora, mówiąc, że nie ma on głowy na ten chaos; — bo w istocie wielki nieład. Pewnie każdy ciekawy jest wiedzieć, co powiedział panu Ignacemu Potockiemu, którego niewola od Katarzyny II. dobrze znana i który wolność od Pawła w najgrzeczniejszy sposób odzyskał. Gdy ten był imperatorowi przedstawiony, mówił mu, jak jest kontent widzieć go. Zapytał go: „Comment va votre santé actuellement?”[194] — Marszałek odpowiedział: „Qu’il n’etoit pas bien retabli.[195] Je ne m’en étonne pas.” — „Après avoir tant souffert”[196] powiedział imperator i wpatrując się w niego przyjemnie — obrócił w tém oczy na Tolstoja, marszałka swego, i mówił: „Vous prenez toujours votre tabac abominable, je vous jetterais un jour votre tabatière par la fenêtre.”[197] — Tolstoj na to: „Je suis incorrigible V. Majesté sur cet article, et si vous me jettez ma tabatière par la fenêtre j’en acheterai une autre, c’est pour cela qu’elle n’est pas de grand prix.”[198] Tolstoj dodał, że imperator ma zwyczaj cukier tłuczony zażywać zamiast tabaczki. Imperator: ce que, quand il est avec moi en voiture il m’enpeste de son tabac.”[199] I obróciwszy się do marszałka Potockiego zapytał: „Vous Mr. le Comte prenez vous et aimez vous le tabac?”[200] Marszałek: „Sire, je suis sincere, j’avoue que je l’aime bien.”[201] We dwa dni potém pytał się o marszałka, gdzie się podział i okazał chęć widzenia go. Przyjechał pan Potocki z Klementowic, i był w pończochach ubrany. Imperator skoro go tylko obaczył, powiedział mu: „Mr. la Comte, vous venez chez moi comme à un bal. Je scais que vous avez la goutte, je vous prie de vous mettre en bottes fourrèes.”[202] Czackiemu młodemu, siostrzeńcowi Tadeusza Czackiego, który się szkołami na Wołyniu zatrudnia, imperator powiedział grzeczny komplement: „Charges vous, je vous prie, de me remerciments pour votre oncle, pour la peine qu’il se donne a arranger le gimnase.”[203] Darował szkła wielkie, czyli tafle do okien, jak jest duże okno księżnej generałowéj, i do kościołka Sybilli okno całkowite, które kopułę nakrywa. Podpisał książkę potomności, która będzie w Sybilli, i on ją pierwszy zaczął. O czasy! o okoliczności, jakże zmienne jesteście. Puławy doznały od nienawiści Katarzyny II. wiele złego, a nawet do szczętu z jéj rozkazu tylko co nie był pałac spalony i drzewa wycięte. Bibików miał już na to rozkaz, który był wstrzymany w moment saméj prawie zacząć się mającéj eksekucyi, dziś wnuk jéj grzeczności gada, książkę w Sybilli podpisuje, w miejscu tém, gdzie dla wiekopomnéj pamięci będą złożone, zaszczyty i oznaki szacowne królów polskich. Imperator często gada o Bonaparcie, wypytuje się tych, co go widzieli i byli teraz we Francyi, o jego zwyczajach, życiu prywatném. Słyszałam sama mówiącego o nim: „Que cest un homme rare singulier, heureux, qu’il a fait des grandes choses, qui l’auraient immortalisé dans la posterité, s’il auroit voulu rester premier consul; mais il a poussé trop loin son ambition.”[204] Moskale, chociaż idą na Francuza, jak w ten moment wszyscy mówią, jednak nie chętnie idą; a chociaż są w aliansie z Austryakami, cierpieć jednak Niemców nie mogą: śmieją się z ich niezgrabności, narzekają na złe rozrządzenie przy prowadzeniu wojska. A tu i tak bieda w kraju i ruina ludzi. Imperator ma z sobą śpiewaków czterdziestu, którzy śpiewają mszę bez żadnego instrumentu. Kazał czterem z nich spiewać w księżnéj pokoju. Lubi muzykę, a najwięcéj piosnki polskie. Raz gdy przyszedł do księżnéj, zastał dzieci pani Zamojskiéj bawiące się jakowąś zabawką, którą książę generał z Bardyowa przywiózł, była to bańka szklanna pełna wody, a na dole któréj djabełek skakał za poruszeniem jakiéjś sprężyny. — Zaczął się tém bawić i niechcący tę banię zgniótł, oblał damy i posadzkę; okrutnie się zmięszał, nie wiedział, co mówić. Ale w ten moment książę, jako zawsze przytomny, odezwał się: „C’est une bonne augure. — Sire, vous avez dompté le petit diable, vous dompterois bien-tôt le grand.”[205] Imperator w tém z swego pomięszania obudzony, mówi: „Ha! mais je crains que de tout cela il ne reste, que de l’eau claire.”[206] A książę: „Il ne tiendra qu’a Votre Majesté de la troubler.”[207] „Mais vous me dites toujours des choses si obligentes.”[208] mówił car. A książę: „Vous pouvez les réaliser.”[209] I tak ten djabełek dał powód do rozmowy tak interesownéj, gdyż nigdy żadne słowo u dworu z ust niczyich, któreby miało jaki pozór politycznych dzisiejszych okoliczności nie wyszło, i słowa niewiem w największéj modzie w Puławach pod bytność imperatora było. Ogród puławski bardzo podobał się carowi; unosił się nad topolami włoskiemi, które w tym kraju wszędzie widział i nad ciepłemi dniami i czasem słodkim; w Petersburgu w pierwsze dni Septembra, już żadnego liścia na drzewie nie ma. A topól włoskich, których tylko sama imperatorowa ma kilkanaście, tak muszą doglądać, że stawiają około nich rusztowania jak szopy, i przykrywają słomą lub matami. Ciepła u nich nie masz, jak niedziel ośm. Newa w Maju puszcza dopiero. Ogródki małe są około Petersburga pięknie utrzymane, w których niektóre krajowe tylko drzewa są posadzone, i takiego ogrodu, jak jest puławski, nigdy jeszcze imperator nie widział, bo nigdy jeszcze z kraju swego nie wyjeżdżał. U koniuszego księcia generała był portret Pawła I. imperatora. Dnia jednego zginął ze ściany ten portret. Ale gdy Moskale wyszli z Puław na drugą stronę Wisły, szukać zaczął tego portretu gospodarz domu i znalazł go za piecem: cały był gliną zamazany od Moskali. Z generałów moskiewskich, których było wielu, najpierwsi są: Michelson, przy nim książę Wołkoński, Bukszweden z dwoma synami, Langeron emigrant, dwóch Kamińskich i Myczkow. Tak ich wielu, że ich pamiętać nie można. Przy imperatorze dwóch adjutantów: jeden Uwarow, drugi Vintzingrode, oba żonaci z Polkami; pierwszy ma księżnę Lubomirską, która była za Protem Potockim, z którym rozwiodłszy się, poszła za Żubowa[210], po śmierci którego obrała sobie brzydkiego z figury i postępków Uwarowa. Mówią bowiem wszyscy, że on był z liczby, którzy do konspiracyi Pawła należeli i dusił swojemi rękami tego nieszczęśliwego monarchę. — Vintzingrode ma za sobą Rostworowską. Z dyplomacyi był z carem Nowosilcow i książę Adam, minister interesów zagranicznych, Strogonow i kancelarya — Dubry Francuz. Dnia jednego przy obiedzie, przyjechał kuryer z Petersburga. Marszałek Tołstoj wstał od stołu, ale kuryer nie chciał mu oddać ekspedycyi, mówiąc, że ma rozkaz do rąk imperatora ekspedycyę oddać. Zmięszał się okrutnie imperator i porwał się od stołu. Wszyscy wstali i czekali z obiadem na powrót jego. Był to kuryer od matki, od któréj co dzień prawie listy odbierał, jako téż i od swojéj kochanki, pani Naryszkin, z domu księżnéj Czetwertyńskiéj. Gdy powrócił do stołu i wszyscy siedli, książę, który miał stołek złamany, wywrócił się z nim; hałasu się narobiło. Ale żadnego nie miał szwanku, bo go ktoś lecącego złapał. Jednego dnia książę przechodząc około żołnierza, który stał na warcie w sali, zapytał go, jakiéjby był nacyi? i dowiedziawszy się, że jest Polak, że służy lat kilka i nazywa się Dąbrowski, z dobréj familii z Litwy, którą książę znał, mówił o nim przed imperatorem, wspomniał, że jest, dobrego urodzenia. Imperator zrobił go oficerem tego dnia. Między przyjeżdżającemi do Puław pod bytność imperatora, przybyła tam księżna Radziwiłłowa [211], wojewodzina wileńska, która w Petersburgu dobrze znana. Jeździła tam za sprawą opieki młodego Radziwiłła Dominika, od jéj męża utrzymywanego i którą to opiekę książę jéj mąż nad wymiar chciał sobie przywłaszczyć z krzywdą młodego Radziwiłła. Jako zawsze był obrotny we wszystkich okolicznościach ten książę i figlarny, bez honoru i sławy u swego narodu, swą żonkę wymowną i pełną facecyi dowcipnie wymownych, wysłał do Petersburga; ale ta pani jednak wszystką swą wybiegłością, grzecznością i wesołością nic nie wskórała, bo imperator sprawiedliwość przekładał, a trzymając się téj, odsądził od opieki wojewodę wileńskiego. Ta sprawa wielka dobrze jest wiadoma wszystkim w Polszcze. Dowiedziawszy się imperator od księcia, że Radziwiłłowa przyjedzie do Puław, mówi do księcia: „Cette femme ne sera pas contente moi.”[212] A książę na to: „Mais cette autre est tres contente, c’est la justice.”[213] Książę generał, któremu dziś równego nie masz w sposobie rozumnym i grzecznym mówienia, którego słuchać, jest to nauczać się, który tyle posiada wiadomości tak użytecznych, i który tak miło i przyjemnie, jako i dowcipnie umie je okazywać, zawsze znaleźć się potrafił w rozmowie z imperatorem, który jako młody człowiek, dobry i grzeczny, ale nie wielkiego rozumu i nie wyjeżdzający z swego kraju, nie posiada jeszcze tego łatwego sposobu wymowy: cette conversation brillante et en même tems instructive[214], jaką miał król nasz Stanisław, i jaka ma książę generał. Oczekiwany książę Dołhoruki, do Berlina posłany, gdy powrócił z dobrą nowiną o nakłanianiu się króla pruskiego do koalicyi przeciwko Francyi, w czém królowa pruska dopomagała carowi — udeterminował się odjazd imperatora z Puław. Imperator negocyując z Berlinem przez te dni bawienia swego w Puławach szczęśliwie zakończył, ofiarując pruskiemu dworowi subsidium, które Anglia Moskwie daje na tę wojnę. Sam swoim kosztem oświadczył się król pruski prowadzić ją, przystał do koalicyi, i 150 tysięcy wojska dać obiecał, fortece szląskie Moskalom oddać i przejścia przez kraj swój polski i szlązki pozwolił. Wszyscy na to patrzeli z podziwieniem i niewiarą. Tymczasem imperator jedzie do Berlina widzieć się z królem, a ztamtąd do Wiednia.[215] Wyjechał imperator z Puław dnia 15. Oktobra po obiedzie o godzinie 5 do Kozienic, gdzie wojsko całe na niego czekało – bawiąc dni ośmnaście na miejscu. Zachował ciągle regularny swój sposób życia, jak by był w Petersburgu, zatrudniony tak ważnemi interesami, o piątéj wstawał, o dziewiątéj spać chodził. Równie zawsze grzeczny dla wszystkich, dobroć charakteru i moralny sposób myślenia okazywał. Cały ten czas ekspens księstwa był — i choć był oświadczył, że chce swoje dawać obiady, nie przyszło do tego. Fetów ani balów żadnych nie było przez ten czas w Puławach, bo tego nie żądał i czasu na to nie miał. Wszystko jednak, co tam widział, bardzo i szczerze podobało mu się. Drzewa kasztanowe admirował a nic piękniejszego nad Parchatkę[216] i ogród puławski nie widział nigdy. Wyjechał koczem końmi swojemi, które w Puławach kupił od pana Edziatowicza. Marszalek Tołstoj z nim wsiadł do pojazdu. Prosił pani Zamojskiéj i księżnéj Konstantowéj, aby sprobowali pojazd jego, jak dobrze zwoszczyk jego wozi, co téż i uczyniły. I pożegnawszy czule księstwo i przytomnych, odjechał — a książę Adam nazajutrz za nim. Prezenta, które imperator rozdał przy odjeździe swoim w Puławach. Księciu generałowi dał tabakierkę bardzo piękną z swoim portretem cudnie pięknie malowanym, z wielkiemi brylantami. Forma téj tabakierki i robota nie szczególna; na złocie wyrabiane są en relief arabeski. Ten prezent jest piękny, wartujący ze 3000 dukatów. Księżnie pięć sznurków pereł drobnych na szyję, na których wisi topaz duży oryentalny żółty, brylantami pięknemi osadzony. Ten prezent 1500 dukatów może być wart, nie tak był dany dla wartości jak na pamiątkę. Księżna go téż w kościołku Sybilli złożyła, z zapisaniem bytności imperatora w Puławach. Panu Dąbrowskiemu zawiadującemu interesami księcia i Orłowskiemu zarządzającemu dworem podczas bytności imperatora w Puławach dał pierścionki jednakowe nie wielkiego waloru. Marszałkowi księstwa tabakierkę, koniuszemu zegarek. Kamerdynerowi, który mu służył cały czas i który dawniéj był u księcia Adama i znał go w Petersburgu, 50 dukatów. Froterowi jednemu, który mu na kominie przez ten czas palił 10 dukatów. Na ludzi dworskich księstwa 1000 dukatów złotem. Dwom kozakom, którzy go odprowadzali po 3 dukaty każdemu. — A co najwięcéj księżnę ujęło, że małéj Zosi Matuszewiczównie, którą księżna wychowuje i którą kocha jak bóstwo jakie, darował na szyję colie z kamieniami i łańcuszkiem, te wszystkie dary razem, osądzono że nie są bardzo wspaniałe. 19. Oktobra 1805. w Markuszewie. Mieszkańcy tych stanów USA, w których marihuana jest legalna mają niższe wskaźniki zaburzeń związanych z nadmiernym spożywaniem alkoholu, wynika z badań opublikowanych przez Rząd Federalny Stanów Zjednoczonych. Zgodnie z nowym raportem Rządu Federalnego USA, obywatele mieszkający w tych stanach, gdzie rekreacyjna marihuana jest W ciągu niewielu miesięcy przebiegłem wzdłuż i wszerz całą pruską dzielnicę Polski; w dzielnicy rosyjskiej zapędziłem się niedaleko, do austryackiej wcale nie dotarłem. Ludzi poznałem co niemiara i to ze wszystkich dzielnic Polski. Co prawda, ci, których poznałem, należeli wyłącznie do stanu szlachty — i to najprzedniejszej. Jakkolwiek wszakże ciało me bawiło w kołach wyższego towarzystwa, jakkolwiek pozostawało do pewnego stopnia pod zaklęciem dostojnych panów grodzisk, — to jednak duch mój zstępował niejednokrotnie do chat pospolitego ludu. Otóż i stanowisko, z którego oceniać należy mój sąd o Polsce. W zewnętrznej fizyognomii kraju zauważyć można mało tylko szczegółów zachęcających. Tu niema efektownych grup skalnych, romantycznych wodospadów, gajów rozbrzmiewających słowiczem pieniem itp. Tu rozciągają się jedynie płaszczyzny gleby, przeważnie dobrze uprawnej, i gęste, ponure bory jodłowe. Polska żyje wyłącznie z uprawy roli i hodowli bydła; nie dostrzeżesz tu prawie ani śladu fabryk lub jakiegokolwiek przemysłu. Bardzo smutny zaś obraz przedstawiają wsi polskie, pokryte cieńkimi gontami lub trzciną. W nich żyje polski chłop z bydłem i resztą rodziny, radując się swem istnieniem. Zaprzeczyć się nie da, chłop polski ma nieraz więcej rozumu i uczucia, niż w wielu okolicach chłop niemiecki. Bardzo często u najbiedniejszego kmiotka polskiego spotykałem się z tym oryginalnym dowcipem (nie jowialnością, humorem), który przy lada sposobności pełną grą barw wytryska, i z tem marzycielsko-sentymentalnem usposobieniem, tym skrzącym przebłyskiem prawdziwie ossyanicznego poczucia natury, który zwykł wybuchać nagle pod wpływem wzruszenia — tak samo mimowoli, jak mimowoli krew oblewa policzki rumieńcem. Chłopu polskiemu miły jeszcze strój narodowy: kabat bez rękawów, sięgający niżej pasa, po wierzchu kapota jasnymi sznurami wyszywana. Ta kapota, zazwyczaj jasno niebieskiej lub zielonej barwy, jest grubym pierwowzorem wytwornych polskich okryć, jakie noszą nasi eleganci. Głowę osłania mały, krągły kapelusz, biało obramowany, ku górze zwężający się stożkowato, z przodu przystrojony w pstre wstążki lub kilku pawiemi piórami. W takim to kostyumie widzieć można chłopa polskiego, zdążającego w niedzielę do miasta, gdzie załatwiać zwykł trzy sprawy: po pierwsze, goli się, po drugie, słucha mszy świętej, po trzecie, upija się jak nieboskie stworzenie. I widzieć go można, jak dzięki tej trzeciej sprawie istotnie do błogosławionego wzniesiony stanu, z wyciągniętemi nogami i łapami spoczywa w rynsztoku, pozbawiony zmysłów. Otacza go wtedy kupa przyjaciół, którzy w żałosnem ugrupowaniu zająwszy miejsca, — nie mogą, zdaje się, zrozumieć, dlaczego ów człowiek tak mało znieść może! Bo też, co wart być może ktoś, kogo byle trzy kwaterki wódki już rzucają ziem! Ale Polacy w piciu doprowadzili istotnie do nadludzkiej doskonałości. — U chłopa konstytucya ciała jest silna; zbudowany doskonale, wygląda na urodzonego żołnierza, a włosy ma zwyczajnie jasne, i najczęściej dozwala im opadać w długich kędziorach. Tej okoliczności przypisać należy tak częste u chłopów pojawianie się kołtuna (Plica polonica), bardzo sympatycznej choroby, którą zapewne i my kiedyś pobłogosławieni będziemy, gdy noszenie długich włosów rozpowszechni się w niemieckich ziemiach. Wprost oburza poddańcze zachowanie się chłopa wobec szlachcica. Pochyla on głowę prawie do stóp jasnego pana i wypowiada przytem formułkę: „Całuję stopy.“ Kto chce widzieć uosobienie pokory, niechaj popatrzy na chłopa polskiego, gdy stoi wobec szlachcica; brakuje mu tylko psiego ogona, którym mógłby kiwać na wszystkie strony. We mnie na taki widok budzi się mimowoli myśl: „A wszakże Bóg stworzył człowieka na swe podobieństwo!“ — i doznaję niewypowiedzianego bolu z powodu takiego płaszczenia się jednego człowieka przed drugim. Tylko przed królem godzi się korzyć; poza tym jednym wyjątkiem podzielam w zupełności północno-amerykański katechizm. Nie przeczę, że mi nierównie milsze drzewa w polu, niż drzewa genealogiczne; że prawa ludzkie wyżej cenię, niż prawo kanoniczne, a przykazania rozsądku stawiam ponad abstrakcyami krótkowidzących historyków; jeśliby mnie wszakże kto zapytał, czy chłop polski naprawdę jest nieszczęśliwy i czy polepszy się jego położenie, gdy teraz z uciśnionych poddanych powstaną sami własnowolni gospodarze, to musiałbym chyba skłamać, gdybym bezwzględnie twierdzącą dał odpowiedź. Jeśli uprzytomnimy sobie pojęcie szczęścia jako zawisłe od różnych stosunków i jeśli zechcemy przyznać, że bynajmniej nieszczęściem nie jest, całymi dniami pracować, nie zaznając żadnych wygód, których się nie zna, — to trzeba przyznać, że polski wieśniak nie jest we właściwem tego słowa znaczeniu nieszczęśliwym; tem bardziej nim nie jest, że nic nie posiada, a przeto życie upływa mu bez troski, co przecie wielu uważa za szczyt szczęścia. Ale niech mnie nikt nie posądza o ironię, jeśli powiem, że gdyby teraz nagle uczyniono polskich chłopów wolnymi posiadaczami, to znaleźliby się oni niezawodnie w najprzykrzejszem położeniu i niejeden z nich popadłby w ostateczną nędzę. Stało się to drugą chłopa naturą, nie troszczyć się o nic, źle więc zawiadowałby on swą posiadłością, a gdyby go nadomiar spotkało jakie nieszczęście, przepadłby z kretesem. Obecnie wrazie nieurodzaju musi szlachcic obdzielić swych poddanych zbożem; byłoby to bowiem jego własną stratą, gdyby chłop zginął z głodu lub nie miał czem obsiać pola. Z tej samej przyczyny dostanie chłop od pana jałówkę lub byczka, gdy mu własne bydło wyzdycha. Pan też daje chłopu w zimie drzewo na opał; pan posyła po lekarza i leki gdy zachoruje chłop, lub jego rodzina; słowem: pan występuje nieustannie jako opiekun chłopa. Przekonałem się zaś, że przeważna liczba szlachty wykonywa tę opiekę sumiennie i z prawdziwą miłością; przekonałem się, że szlachta wogóle obchodzi się z chłopami łagodnie i dobrotliwie; przynajmniej rzadko spotyka się resztki dawnej surowości. Wielu szlachty wprost życzy sobie uwłaszczenia chłopów. Największy człowiek, jakiego wydała Polska i który dotąd żyje w sercach wszystkich, Tadeusz Kościuszko, był gorącym szermierzem emancypacyi ludu, a zasady tego ulubieńca wszystkich niepostrzeżenie wnikają w umysły. Przytem doktryny francuskie, które w Polsce krzewić łatwiej, niż gdziekolwiek indziej, mają również ogromny wpływ na położenie ludu wiejskiego. A więc nie dzieje się zbyt źle owym chłopom i spodziewać się należy, że zwolna przyjdzie do skutku ich uwłaszczenie. Także rząd pruski zdaje się stosownemi zarządzeniami zdążać stopniowo do tego celu. Oby ta dobrotliwa powolność przyniosła jak najlepsze owoce; pewniejsza ona, w danej zaś chwili pożyteczniejsza, niźli niszczycielski pośpiech. Ale i on bywa niekiedy pożyteczny, choćby jak się go potępiało. Pomiędzy chłopem a szlachcicem stoją w Polsce żydzi. Tworzą oni przeszło jedną czwartą część ogółu ludności i uprawiają najrozmaitsze interesy tak, że można ich nazwać trzecim stanem Polski. Nasi więc fabrykanci kompendyów statystycznych, którzy do wszystkiego przykładają miarę niemiecką, a przynajmniej francuską, niesłusznie twierdzą, że Polsce brak t. zw. tiers état, ponieważ tam ów stan ostrzej od innych jest oddzielony, ponieważ jego członkowie w niezrozumieniu starego zakonu lubują się i ponieważ zewnętrznie daleko im jeszcze do ideału dobrodusznego mieszczuchostwa na modłę tego typu, który sub specie rzeskiej filisterskości przedstawiają tak wdzięcznie, w tak odświętnem przystrojeniu norymberskie wydawnictwa kieszonkowe dla kobiet. Widzicie przeto, że żydzi w Polsce z mocy stanowiska i liczebności mają większe państwowo-ekonomiczne znaczenie, niźli u nas w Niemczech, i że chcąc o nich powiedzieć to, na co zasługują, nie wystarcza wspaniały pogląd wzięty na kredyt u sentymentalnych powieściopisarzy Północy, lub przyrodniczo-filozoficzna, ideowa głębia genialnych kupczyków umysłowości Południa. Powiedziano mi, że żydzi W. Księstwa co do wykształcenia zajmują niższy stopień, aniżeli ich bardziej na wschód wysunięci współwyznawcy; dlatego też nie mogę powiedzieć nic pewnego wogóle o polskich żydach i wolę ciekawych odesłać raczej do pracy Dawida Friedländera: „O poprawie Izraelitów (żydów) w Królestwie polskiem (Berlin 1819)“. Od czasu pojawienia się tej książki, napisanej — jeśli pominiemy brak należytego uznania dla zasług i moralnego wpływu rabinów, — z niezwykłą miłością prawdy i bliźnich, stan polskich żydów nie uległ prawdopodobnie żadnym szczególnym zmianom. W W. Księstwie mieli niegdyś, jak zresztą w całej Polsce, zajmować się wyłącznie oni wszystkiemi rękodziełami; teraz wszakże nadciąga z Niemiec wielu chrześcijańskich rzemieślników, a także polscy wieśniacy znajdują coraz więcej upodobania w różnych rzemiosłach. Rzecz tylko osobliwa, że taki pospolity Polak bywa zazwyczaj szewcem, piwowarem lub gorzelnikiem. W Chwaliszewie, przedmieściu Poznania, widziałem co drugi dom przyozdobiony szyldem szewca, tak, że przypomniało mi się miasteczko Bradford w Szekspira „Polowym z Wakefieldu“.[1] W pruskiej Polsce żyd, który się nie wychrzci, nie może uzyskać państwowej posady urzędniczej; natomiast w Polsce rosyjskiej dopuszcza się żydów także do wszystkich urzędów państwowych, ponieważ uważają to tam za rzecz pożyteczną. Zresztą arszeniku w tamtejszych kopalniach nie przesublimowano jeszcze na hyper-pobożną filozofię, a wilków w staropolskich lasach nikt jakoś nie wyuczył dotąd, wyć historycznymi cytatami... Należałoby pragnąć, by rząd nasz z pomocą odpowiednich środków wetchnął w żydów W. Księstwa więcej zamiłowania do rolnictwa; żydowskich bowiem rolników ma tam być bardzo mało. W Polsce pod berłem rosyjskiem spotyka się ich często. Niechęć do pługa miała u polskich żydów stąd powstać, że widzieli niegdyś pańszczyznianego chłopa w stanie pozornie tak bardzo opłakanym. Jeśli stan włościański podniesie się obecnie, to także żydzi chwycą się pługa. — Z małymi wyjątkami wszystkie gospody pozostają w rękach żydowskich, a liczne żydowskie gorzelnie przynoszą krajowi wiele szkody, podają bowiem chłopom sposobność i zachętę do opilstwa. Ale wykazałem już powyżej, jak to raczenie się wódką należy do sposobów uszczęśliwiania chłopstwa. — Każdy szlachcic ma na wsi lub w mieście żyda, którego nazywa faktorem, i który załatwia dlań wszystkie komisy, zakupna, sprzedaże, zasięga informacyi itd. To bardzo oryginalne urządzenie najlepiej wskazuje, jak bardzo szlachta polska zamiłowana jest w wygodzie. Pod względem zewnętrznym przedstawiają się żydzi polscy wprost okropnie. Ciarki przechodzą mi po plecach, gdy sobie przypomnę, jak to za Międzyrzeczem po raz pierwszy obaczyłem wieś polską zamieszkałą przeważnie przez żydów. Nawet „W-ski Tygodnik“, choćby na papkę rozgotowany nie mógłby mnie z równą energią pobudzić do ejekcyj, jak widok tych obdartych, brudnych postaci; nie udręczyłaby też mych uszu w takiej mierze rozdzierająco mówka uczniaka rozpłomienionego miłością gimnastyki i ojczyzny, jak żydowski żargon. Mimoto wstręt ustąpił wkrótce miejsca współczuciu, gdym przypatrzył się bliżej doli tych ludzi i kiedym obaczył podobne do chlewów nory, w których oni mieszkają, szwargoczą, modlą się, szachrują i — klepią biedę. Ich język jest niemczyzną, przetykaną hebrajszczyzną, a ujętą w fason polski. W bardzo dawnych czasach skutkiem prześladowań religijnych wywędrowali z Niemiec do Polski; Polacy bowiem w podobnych wypadkach odznaczali się zawsze tolerancyą. Gdy pobożnisie doradzali jednemu z królów polskich, by protestantów polskich zmusił do powrotu na łono katolicyzmu, odpowiedział on: „Sum rex populorum, sed non conscientiarum!“ — Żydzi wnieśli do Polski pierwsi handel i przemysł, za co Kazimierz Wielki obdarzył ich rozległymi przywilejami. Zdaje się, że byli oni znacznie bliżsi szlachcie, aniżeli chłopom; wedle bowiem starej ustawy żyd przez przejście na chrześcijaństwo eo ipso zyskiwał szlachectwo. Nie wiem, czy i dlaczego ta ustawa została zniesiona i co z tych dwu rzeczy straciło na swej wartości. — W owych dawnych czasach żydzi pod względem kulturalnym i co do wykształcenia z pewnością górowali nad szlachcicem, który uprawiał jedynie surowe rzemiosło wojenne, a nie miał jeszcze francuskiej ogłady. Oni zaś, żydzi, zajmowali się przynajmniej swemi hebrajskiemi księgami z zakresu naukowego i religijnego, z powodu których właśnie musieli porzucić ojczyznę i wygodne życie. Widocznie jednak żydzi nie dotrzymali kroku europejskiej kulturze, a świat ich duchowy zabagnił się niefortunnymi zabobonami, które przemyślna scholastyka gwałtem wciska w tysiączne przedziwne formy. A jednak, mimo barbarzyńskiej czapki futrzanej osłaniającej jego głowę i mimo jeszcze bardziej barbarzyńskich idei głowę tę wypełniających, szanuję polskiego żyda nierównie wyżej, niż niejednego niemieckiego z boliwarem na głowie i Jean Paulem w głowie. Charakter polskiego żyda, skazanego na zupełne odosobnienie, stał się zwartą całością; wciągając w swe płuca tchnienie tolerancyi, nabrał ów żyd piętna swobody. Człowiek ten wewnątrz siebie nie wytworzył kwodlibetowej mieszaniny różnorodnych uczuć i nie zmarniał, bo nie był skazany na duszenie się w ciasnych murach żydowskich ulic Frankfurtu, w arcymądrych ordynacyach miejskich i miłościwych ograniczeniach prawnych. Polski żyd w brudnym swym chałacie, z zaludnioną robactwem brodą, z odorem czosnku i szwargotem, milszy mi jeszcze, niżli niejeden z potentatów żydowskich ukazujących się w całej wspaniałości państwowych obligów. Jak już wyżej zaznaczyłem, nie szukajcie w tym liście opisów czarującej przyrody, wspaniałych dzieł sztuki i tp., tylko ludzie i to najszlachetniejszy ich gatunek, szlachta, zasługują tu w Polsce na uwagę podróżnika. I zaprawdę, dochodzę do przekonania, że jeśli zobaczy się dzielnego, prawdziwego polskiego szlachcica, lub nadobną, szlachetną Polkę w ich istotnej świetności, dusza musi uradować się tak samo, jak np. widokiem romantycznego zamczyska na skałach lub marmurowej Medycejki. Dostarczyłbym wam chętnie charakterystyki polskiej szlachty, a byłby to bardzo cenny mozajkowy zlepek przymiotników: gościnny, dumny, odważny, zwinny, fałszywy (tego żółtego kamyczka nie powinno żadną miarą brakować!), draźliwy, skłonny do entuzyazmu, do hazardu, do używania życia, wspaniałomyślny i zuchwały. Ale nazbyt często sam występowałem przeciwko naszym pismakom broszur, którzy widząc skaczącego tancmistrza paryskiego, na poczekaniu klecą charakterystykę narodu a obaczywszy grubego kupca bawełny z Liverpolu, jak ziewa, na miejscu ferują sąd o narodzie. Te ogólnikowe charakterystyki są źródłem wszystkiego złego. Nie wystarczy życia ludzkiego, by poznać charakter jednego, jedynego człowieka, a z milionów jednostek składa się naród. Tylko w takim razie, gdy przypatrzymy się dziejom pewnego człowieka, dziejom jego wychowania i jego życia, można będzie pojąć poszczególne rysy jego charakteru. U klas ludzi, których poszczególni członkowie skutkiem wychowania i życia nabierają tego samego kierunku, muszą dać się zauważyć niektóre uderzające rysy charakteru; tak właśnie sprawa ma się ze szlachtą polską i tylko z tego punktu widzenia da się coś ogólnego powiedzieć jej charakterze. O wychowaniu wszędzie i zawsze rozstrzygają momenty miejsca i czasu, gleba i dzieje polityczne. W Polsce to pierwsze ma większą wagę, niż gdziekolwiek indziej. Polska leży między Rosyą a — Francyą. Leżących przed Francyą Niemiec nie liczę, ponieważ znaczna część Polaków uważała Niemcy za szerokie bagno, które jak najrychlej należy przeskoczyć, aby dostać się do błogosławionej krainy, gdzie najdelikatniejsze fabrykuje się obyczaje i pomady. Polska była skutkiem tego narażoną na najrozmaitsze wpływy. Naciskała na nią barbarya od wschodu skutkiem wrogiego zetknięcia z Rosyą; od zachodu zaś wciskała się hyper-kultura skutkiem przyjaźnych stosunków z Francyą. Stąd owa dziwna mieszanina cywilizacyi i barbarzyństwa w charakterze i domowem życiu Polaków. Nie twierdzę wprawdzie, jakoby wszelkie barbarzyństwo nadciągnęło ze wschodu, znaczna część jego była snać nagromadzona już w samym kraju; ale w ostatnich czasach ów napływ z zewnątrz był bardzo widoczny. Na charakter polskiej szlachty oddziaływało przedewszystkiem życie wiejskie. Mało który szlachcic wychowuje się w mieście; chłopcy z tej warstwy społecznej pozostają zwykle u krewnych na wsi, aż dorosną i dzięki — niezbyt usilnym zresztą — staraniom ochmistrza, lub też niezbyt długiej edukacyi szkolnej, albo wreszcie dzięki samej tylko poczciwej naturze staną się zdolnymi do służby wojennej, lub do uczęszczania na uniwersytet, albo też otrzymają od liżącej niedźwiedzie Lutecyi namaszczenie najwyższego stopnia kultury. Ponieważ nie wszystkim im los oddaje te same środki do rozporządzenia, rzecz więc jasna, że niezamożną szlachtę odróżniać należy od szlachty bogatej i od magnatów. Pierwsi żyją częstokroć w całem tego słowa znaczeniu nędznie, prawie jak chłopi i nie mają też szczególnych pretensyi do kultury. Pomiędzy szlachtą zasobną i magnateryą nie zachodzą jaskrawe różnice, obcemu trudno ich nawet dostrzedz. Godność szlachecka (civis polonus) sama w sobie ma tę samą rozległość i tę samą wewnętrzną wartość u najbogatszego, czy u najbiedniejszego szlachcica. Z nazwiskami wszakże rodów, które zdawien dawna odznaczały się posiadaniem wielkich dóbr i szczególnemi zasługami obok państwa, wiąże się charakter wyższego dostojeństwa. Szlachta tej kategoryi ma wspólne miano magnatów. Czartoryscy, Radziwiłłowie, Zamoyscy, Sapiehowie, Poniatowscy, Potoccy itd., uważani są za polską szlachtę na równi z byle biednym szlachetką, który chodzi może za pługiem; mimo to de facto, jakkolwiek nie de nomine, są wyższą szlachtą. Ich powaga jest nawet silniej ugruntowana niż powaga naszej szlachty, ponieważ ludzie ci sami ponadawali sobie godności i ponieważ drzewo ich rodowe noszą w głowie nie tylko wysznurowane stare panny, lecz cały naród. Nazwanie „starosta“ spotyka się dziś już rzadko i stało się ono czczym tytułem. Samym tylko tytułem jest u Polaków również miano „hrabia“, a tytuły tego rodzaju pochodzą tylko od Prus i Austryi. O dumnem zachowaniu się szlachty wobec mieszczaństwa nic w Polsce niewiadomo; taka duma wytworzyć się mogła jedynie w krajach, w których istnieje możny a pełen pretensyi stan mieszczański. Dopiero wówczas, gdy chłop polski pocznie kupować dobra a żyd polski pozbędzie się swej służalności wobec szlachcica, może w tym ostatnim obudzić się duma rodowa. Oznaczałaby ona w takim razie postęp kraju. Ponieważ zaś żydzi postawieni tu są wyżej od chłopów, pierwsi więc oni musieliby wejść w kolizyę ze szlachecką dumą; ale jeśli do tego dojdzie, otrzyma ona niezawodnie jakąś bardziej religijną nazwę. Ten pobieżnie tylko nakreślony charakter polskiego szlachectwa, jak sobie wyobrazić można, najwięcej przyczynił się do tak dziwnego ukształtowania się politycznych dziejów Polski, a znowu i wpływ dziejów na wychowanie Polaków, zatem i na ich charakter narodowy, był może jeszcze donioślejszy, aniżeli wspomniany już wpływ ziemi. Skutkiem idei równości rozwinęła się u polskiej szlachty owa duma narodowa, która nas często wprawia w zdumienie swą wspaniałością, która nas równie często gniewa z powodu lekceważenia Niemców i która pozostaje w tak jaskrawem przeciwieństwie do przymusowej skromności. Z owej równości właśnie rozwinęła się znana ambicya w wielkim stylu, ożywiająca maluczkich tak samo jak potentatów i tak często wzbijająca się aż ku szczytom władzy; Polska bowiem najdłużej była państwem elekcyjnem. Panowanie — oto był ów słodki owoc, ku któremu każdy Polak wyciągał ręce. Nie orężem duchowym pragnął go zdobyć, tą bowiem drogą dochodzi się za powoli do celu; raczej jednem cięciem miecza od razu wejść w posiadanie słodkiego owocu! Tak się tłumaczy znane zamiłowanie Polaków w stanie wojskowym, ku któremu pociągał ich gwałtowny, skłonny do waśni charakter; stąd u Polaków nie brak dzielnych żołnierzy i generałów, lecz mało jest wytrawnych mężów stanu, a jeszcze mniej uczonych, którzy zdobyliby sobie rozgłos. Miłość ojczyzny jest dla Polaków owem wielkiem uczuciem, w którem spływają się wszystkie inne, jak rzeki w morzu; a przecie ojczyzna ta nie odznacza się szczególnie pociągającą fizyognomię. Pewien Francuz, który tej miłości nie mógł pojąć, patrząc na posępną, bagnistą okolicę polskiego kraju, kopnął ziemię obcasem, potrząsnął głową, a z ust wyrwał mu się okrzyk: „I to nazywają te szelmy ojczyzną!“ Ale nie z samej tylko ziemi, raczej z walki o niepodległość, ze wspomnień historycznych, z nieszczęścia wyłoniła się u Polaków ta miłość ojczyzny. Goreje ona dotąd tym samym żarem, co za czasów Kościuszki, a może nawet jeszcze potężniej. Prawie do śmieszności wielbią Polacy obecnie wszystko, co ojczyste. Jak konający w bezgranicznej trwodze broni się przeciwko śmierci, tak oburza się ich dusza i stawia opór wszelkiej myśli o zagładzie ich narodowości. Okropny zaprawdę widok: te drgawki konania polskiego organizmu narodowego! Ale wszystkie ludy Europy i całego świata przetrwać będą musiały ową walkę śmiertelną, by u śmierci wyłoniło się życie, z pogańskiej idei narodowościowej chrześcijańskie braterstwo. Nie przechodzi mi przez myśl, by zatrzeć się miały wszelkie piękne odrębności, w których miłość odzwierciedla się najchętniej; myślę tu o powszechnem zbrataniu ludów, o pierwotnem chrześcijaństwie, do którego my, Niemcy, najusilniej dążymy i które najpiękniej określili najszlachetniejsi rzecznicy naszego ludu: Lessing, Herder, Schiller i inni. Do tego ideału Polakom tak samo, jak i nam, jeszcze daleko. Znaczna ich część żyje całą duszą w formułkach katolicyzmu, nie przeczuwając nawet niestety — wielkiego ducha tych formułek i ich teraźniejszego przejścia na teren dziejów powszechnych; część przeważna natomiast zaciągnęła się pod sztandar francuskiej filozofii. Nie zamierzam ich tu bynajmniej szkalować; zdarzają się chwile, gdy ich uwielbiam, ja sam do pewnego stopnia jestem dziecięciem tej filozofii. A jednak zdaje mi się, że brak jej rzeczy głównej: miłości. Gdzie ta gwiazda nie świeci, tam noc panuje, choćby nawet wszystkie światła encyklopedyi rozsypały snopy brylantowych iskier. — A jeśli Ojczyzna pierwszem, to wolność jest drugiem słowem Polaka. Piękne słowo! Obok miłości niezawodnie najpiękniejsze! Ale też obok miłości jest ono słowem, co do którego najczęstsze zachodzą nieporozumienia i dla określenia którego najczęściej służyć muszą rzeczy owemu słowu wprost przeciwne. Tu właśnie zachodzi taki wypadek. Wolność w pojęciu przeważnej liczby Polaków to nie ów boski ideał Waszyngtona; tylko część niewielka, tylko mężowie, jak Kościuszko, pojęli go i pojęcie to usiłowali rozkrzewić. Wielu wprawdzie z entuzyazmem rozprawia o wolności, ale nic nie czynią dla uwłaszczenia swych chłopów. Wyraz „wolność“ rozbrzmiewający tak pięknie i tak pełnym dźwiękiem w polskiej historyi, był jedynie hasłem elekcyjnem szlachty, która starała się jak najwięcej praw uszczknąć królowi, by powiększyć moc swą własną i tym sposobem zwiększyć bezrząd. C’était tout comme chez nous, bo wszakże i niemiecka wolność nie była ongi niczem innem, jak sposobem uczynienia z cesarza żebraka, aby szlachta mogła tem bardziej opływać we wszystko i tem samowolniej panować; i musiało zginąć państwo, w którem naczelnik przywiązany był do swego stołka, w końcu zaś drewniany już tylko miecz dzierżył w dłoni. Doprawdy, historya Polski jest miniaturową historyą Niemiec; tylko że w Polsce możni nie oderwali się tak gruntownie od głowy państwa, nie nadali sobie tyle co u nas samoistności, i że niemiecka rozwaga dozwoliła przecie odrobinie ładu wpełznąć na żółwich stopach w anarchię. Gdyby Lutrowi, wybrańcowi Boga i Katarzyny, wypadło było stanąć przed sejmem krakowskim, to z pewnością nie dozwolonoby mu tak spokojnie, jak w Augsburgu, wypowiedzieć swych myśli. Jakoż zasada burzliwej wolności, acz może lepsza ona od spokojnego służalstwa, strąciła Polskę w przepaść. Ale zdumienie nas ogarnia, gdy się widzi, jak potężny wpływ wywiera na Polaków sam już ów wyraz „wolność“: płoną i goreją, słysząc, że gdziekolwiek o wolność toczą się boje, płomienne spojrzenie zwracają ich oczy ku Grecyi i południowej Ameryce. Ale w Polsce, jak już wspomniałem, ucisk wolności rozumieją jedynie jako ograniczenie praw szlacheckich, lub nawet — choćby powolne — zrównanie stanów. My lepiej znamy się na tem; swobody muszą ustąpić tam, gdzie ma nastać powszechna, ustawą poręczona wolność. Teraz jednakże klęknijcie, a przynajmniej uchylcie kapelusza — mówić chcę o kobietach Polski. Mój duch buja nad brzegami Gangesu i szuka najsubtelniejszych, najmilszych kwiatów, aby je porównać z owemi kobietami. Ale czemże wobec tych nadobnych wszystkie powaby malik, kuwalai, oszad, karabów nagakesarów, świętych lotosuów jak się tam kwiaty owe wszystkie zwą — kamalaty, pedmy, kamale, tamale, syrysze i t. d.!!! Gdybym miał pendzel Rafaela, melodye Mozarta, wysłowienie Kalderona, to może udałoby mi się wyczarować w waszych piersiach uczucie, jakiego doznalibyście, jeśliby prawdziwa Polka z krwi i kości, jeśliby ta Afrodyta nadwiślańska zjawiła się wam przed błogosławionym wzrokiem. Ale czemże plamy barwne pendzla Rafaelowskiego wobec tych obrazów na ołtarzu piękna — wobec tych piękności, które żywy Pan Bóg nakreślił radośnie w najweselszych snać swoich chwilach! Czemże Mozartowskie brzdąkania w porównaniu ze słowami — istne nadziewane bonbonki dla duszy, — które z różanych usteczek takiej słodkiej istoty ulatują! I czem są wszystkie Kalderonowskie gwiazdy na niebie a kwiaty na ziemi wobec tej pięknej, którą też prawdziwie po Kalderonowsku nazywam aniołem ziemskim, gdyż aniołów niebiańskich nazywam na odwrót Polkami nieba. Tak, mój drogi, kto spojrzy w ich oczy gazeli, wierzy w niebo, choćby należał do najgorętszych zwolenników barona Holbacha. Jeśli mam mówić o charakterze Polek, to zauważę jedynie: one są kobietami! A któżby zdobył się na tyle odwagi, by określić charakter kobiecy! Powszechnie ceniony doradca światowy ten sam, który o „Charakterach kobiecych“ napisał 10 tomów in octavo zastał w końcu własną żonę w militarnych objęciach. Nie chcę przez to powiedzieć, jakobym kobietom wogóle odmawiał charakteru. Jako żywo nie! Mają go one raczej za wiele, mają co dnia inny charakter. Nie jest również mym zmiarem potępiać tej nieustannej zmiany charakteru. Charakter tworzy się z systemu stereotypowych zasad. Jeśli one są błędne, to całe życie człowieka, który systematycznie ułożył je sobie w duchu, będzie jednym wielkim, długo ciągnącym się błędem. Chwalimy to, powiadamy, że pewien człowiek „ma charakter“, jeśli działa wedle stałych zasad, a nie bierzemy na uwagę, że w takim człowieku zaniknęła wolna wola, że jego duch nie czyni postępów i że on sam stał się sługą swych zatęchłych myśli. Zwiemy również konsekwencyą, jeśli ktoś pozostaje przy tem, co raz na zawsze ułożył w sobie i co sobie powiedział; mamy też dość tolerancyi, by podziwiać głupców i usprawiedliwiać łotrzyków, jeśli można o nich powiedzieć, iż działali konsekwentnie. Ale to moralne samoujarzmienie spotyka się prawie wyłącznie u mężczyzn; w umysłowości kobiecej utrzymuje się ciągle żywy i w coraz żywszym ruchu element wolności. Co dnia zmieniają one swe poglądy na świat, najczęściej nie zdając sobie z tego sprawy. Wstają rano jak niewinne dzieci, budują sobie w południe pewien system idei, który jak karciane domki rozpada się wieczorem. Jeśli dzisiaj mają złe zasady, to ręczę, jutro będą ich zasady jak najlepsze. Sądy swe zmieniają równie często, jak toalety. Jeśli w ich umyśle brak przewodniej myśli, to następuje stan najucieszniejszy, interregnum usposobienia. A usposobienie, temperament, to właśnie u kobiet najczystsza moc i najpotężniejsza; ona prowadzi je pewniejszą drogą, niżli nas, mężczyzn, latarnie rozumowych abstrakcyi. Nie myślcie wszakże, jakobym chciał tu występować jako advocatus diaboli — i nadomiar złego pochwałami obsypywać kobiety za ów brak charakteru, który nasze żółtodzióbki i szarodzióbki — jedni w imię Amora, drudzy przez Hymena nękani — obierają sobie za przedmiot tylu skarg i westchnien! I to trzeba mieć na uwadze, że w tym ogólnikowym sądzie o kobietach miałem głównie Polki na myśli, niemieckie zaś kobiety są pół na pół z pod owej opinii wyjęte. Cały naród niemiecki dzięki wrodzonemu darowi zagłębiania się w sobie ma szczególne warunki dla wyrobienia silnego charakteru, a coś niecoś dostało się z tego również kobietom. Z biegiem czasu owa odrobina kondensuje się coraz silniej tak, że u kobiet średniowiecza t. j. u takich, które osiągnęły czterdziestkę, stwierdzić można wcale grubą, łuskami pokrytą, zrogowaciałą powłokę charakteru. Nieskończenie różne od niemieckich kobiet są Polki. Przypisać to należy słowiańskim właściwościom wogóle, a specyalnie polskiemu obyczajowi. Nie myślę dawać Polce pierwszeństwa przed Niemką pod względem powabu — nie dadzą się one wcale porównać. Któż zechce stawić Wenerę Tycyana ponad Maryę Correggia? W słonecznej rozkwieconej dolinie obrałbym sobie Polkę za towarzyszkę; w noc księżycową w alei lipowej wolałbym znaleść się przy boku Niemki. Pragnąłbym również odbyć podróż przez Hiszpanię, Francyę i Włochy w towarzystwie Polki; do wspólnej jednakowoż podróży przez życie obrałbym sobie Niemkę. Wzorów zatopienia się w życiu domowem, w wychowaniu dzieci, w świętobliwej pokorze i we wszystkich cnotach niewiasty niemieckiej niewiele znajdzie się wśród Polek. Ale i u nas owe cnoty domowe kwitną głównie w sferach mieszczańskich i u tej części szlachty, która pod względem obyczajów i aspiracyi przyłączyła się do mieszczaństwa. U reszty niemieckiej szlachty w wyższym jeszcze stopniu dotkliwiej brakuje wspomnianych cnót domowych, aniżeli wśród polskich kobiet stanu szlacheckiego. U tych nie zdarza się przynajmniej, by wspomnianemu brakowi przypisywano nawet pewną wartość. A takie miewa wyobrażenie z pewnością niejedna dama niemiecka ze szlacheckiego rodu. Zwłaszcza wyobrażają to sobie damy tej kategoryi, jeśli nie mają dość siły monetarnej i duchowej, aby wznieść się ponad poziom sfer mieszczańskich. Próbują one wówczas wyróżnić się przynajmniej tym sposobem, że okazują pogardę mieszczańskim cnotom, a pielęgnują arystokratyczne wady, co zresztą nic nie kosztuje. Polskie panie dumą rodową nie grzeszą i żadnej panience ani w głowie, budować coś na tem, iż przed kilkuset laty jej przodek, rycerz rozbójnik uszedł — zasłużonej karze. Uczucie religijne posiada większą głębię u Niemek, aniżeli u Polek. Te żyją więcej na zewnątrz niż wewnętrznie; są to wesołe dzieci, żegnające się przed świętym obrazem, przebiegające przez życie jakby to była redutowa sala, a przytem śmieją się i tańczą i są czarujące. Tego lekkiego sposobu myślenia Polek nie mogę nazwać ani lekkomyślnością, ani nawet pustotą. Podsycają go w znacznej mierze polska lekkość obyczajów, łączący się z nimi lekki ton francuski, lekki język francuski, którym Polacy posługują się chętnie jakby drugim językiem ojczystym, nakoniec lekka literatura francuska, której deser, romanse, Polki, rzec można, połykają; co do czystości obyczajów zresztą jestem przekonany, że Polki wcale nie ustępują Niemkom. Wyuzdanie kilku magnatek polskich zwracało na siebie różnymi czasy powszechną uwagę, a gmin nasz, jak miałem już sposobność wspomnieć, nie waha się oceniać całego narodu z kilku brudnych egzemplarzy, które nasuną mu się przed oczy. Zważyć przytem trzeba, że Polki są bardzo urodziwe, a piękne kobiety z wiadomych przyczyn najbardziej narażone bywają na szpetną obmowę i nie unikną jej nigdy, jeśli żyją jak Polki, rozkosznie, wesoło, bez krępowania się czemkolwiek. Wierzcie mi: w Warszawie żyje się niemniej cnotliwie, niż w Berlinie, tylko że fale Wisły burzą się nieco gwałtowniej, niźli ciche, grzązkie wody Sprewy. Od kobiet przechodzę do politycznego nastroju Polaków i przyznać muszę, że u tego egzaltowanego narodu na każdym kroku widzi się, jaki ból rozpiera piersi polskiego szlachcica, gdy rzuci wzrokiem na wydarzenia lat ostatnich. Nawet nie—Polakowi trudno stłumić współczucie, skoro wyliczać zacznie to mnóstwo politycznych ciosów, które w tak krótkim przeciągu czasu spadły na Polskę. Wielu naszych dziennikarzy z największym spokojem pozbywa się tego uczucia, bez namysłu prawiąc: „Polacy swą niezgodą sami na się los ten ściągnęli, więc też trudno ich żałować.“ Co za niedorzeczna wymówka! Nie może zawinić żaden naród pojęty jako całość; jego postępki są wynikiem wewnętrznej konieczności, a jego losy są wynikiem postępków. Badaczowi nasuwa się myśl wyniosła, że dzieje (przyroda, Bóg, przeznaczenie itd.) podobnie jak zapomocą jednostek, tak też i przez całe narody zdążają do jakichś wielkich celów i że niektóre narody muszą cierpieć, by całość zachowaną została i coraz świetniej kroczyła naprzód. Polacy, lud graniczny u wrót germańskiego świata, już z mocy samego swego położenia byli powołani specyalnie do spełnienia pewnych zadań światowych. Ich moralna walka przeciwko zagładzie narodu polskiego wywoływała zawsze zjawiska, pod wpływem których zmieniał się charakter całego narodu, a które nie pozostały bez wpływu także na charakter ludów sąsiednich. — Charakter Polaków miał dotąd militarne piętno, co zresztą wyżej już zaznaczyłem; każdy Polak był żołnierzem i cała Polska stanowiła jakby jedną wielką szkołę wojenną. Teraz jednak tak już nie jest; bardzo niewielu tylko Polaków zaciąga się w szeregi wojskowe. Ale młódź polska domaga się zajęcia, i oto znaczny jej zastęp obiera zupełnie inne pole, niż służbę wojskową mianowicie — pracę naukową. Wszędzie widać objawy tego nowego kierunku; znajdując poparcie w stosunkach lokalnych i w duchu czasu, w ciągu lat kilku dziesięciu, jak już zaznaczyłem, zmieni on do niepoznania cały charakter narodu. Jeszcze niedawno widzieć można było w Berlinie ten pocieszający napływ młodych Polaków, którzy szlachetną żądzą wiedzy kierując się, ze wzorową pilnością wtargnęli we wszelkie dziedziny nauk, a ze szczególnem zamiłowaniem zaczerpywali filozofię u źródła, w sali wykładowej Hegla, teraz zaś skutkiem nieszczęsnych zdarzeń usunęli się z Berlina. Pocieszającą jest również oznaką, że Polacy porzucają zwolna swe ślepe zamiłowanie do literatury francuskiej, że uczą się odpowiednio cenić zbyt długo zapoznawaną a o tyle głębszą literaturę niemiecką i jak wyżej wspomniano, rozlubowują się w najgłębszym z niemieckich filozofów. Ten ostatni szczegół dowodzi, że zrozumieli ducha czasu, którego znamieniem i dążnością jest wiedza. Wielu Polaków uczy się obecnie niemczyzny i mnóstwo dobrych dzieł niemieckich przekłada się na polskie. Zasługa to poniekąd także patryotyzmu. Polacy boją się całkowitej zguby swego narodu; widzą oni, ile zdziałać można dla zachowania go, zapomocą literatury narodowej i (acz to brzmieć może opacznie, to jednak jest prawdą, co poważnie mówiło mi wielu Polaków) w Warszawie pracuje się — nad polską literaturą. Nazwać to oczywiście należy wielkiem nieporozumieniem, jeśli sądzi się, że literaturę, która organicznie wyłonić się musi z całego narodu, można wyhodować w literackiej cieplarni stołecznej przez stowarzyszenie uczonych; ale zrobiono przecie początek dzięki tym dobrym chęciom, a wspaniale rozkwitnąć musi piśmiennictwo, które uważa się za sprawę narodową. Niezawodnie musi ów impuls patryotyczny pociągać za sobą także pewne błędy, zwłaszcza w poezyi i dziejopisarstwie. Poezya nabierze rewolucyjnego charakteru, lecz pozbędzie się francuskiego kroju, a natomiast zbliży się do niemieckiego romantyzmu. — Pewien drogi przyjaciel Polak, aby mnie podraźnić, powiedział: „Mamy tak samo, jak wy, romantycznych poetów, ale u nas siedzą oni jeszcze... u czubków!“ — W studyum historyi utrudnia ból polityczny Polakom możność bezstronnego sądu, toteż dzieje tego kraju utykać będą na jednostronności i nieproporcyonalnie odskoczą od tła dziejów powszechnych. Tem więcej wszakże troski będzie się dokładało w celu zachowania wszystkiego tego, co dla historyi Polski jest ważne, i z tem większą dziać się to będzie skrupulatnością, że z powodu niegodziwego sposobu w jaki postąpiono z książkami biblioteki warszawskiej w ciągu ostatniej wojny, zachodzi obawa, iż zaginąć mogą wszystkie zabytki narodowe i dokumenty. Dlatego to, zdaje się, jeden z Zamoyskich założył bibliotekę dla historyi polskiej — w Edynburgu. Zwracam waszą uwagę na mnogość nowych dzieł, mających niebawem opuścić prasy drukarskie w Warszawie, co do istniejącej zaś już literatury polskiej odsyłam was do dzieła Kaulfussa.[2] Spodziewam się wielkich rzeczy po tem duchowem przeobrażeniu Polski. Cały naród przypomina mi owego weterana, który miecz swój wypróbowany, owity wawrzynem, zawiesza na kołku, zwraca się do łagodniejszych kunsztów pokoju, przemyśliwa nad wypadkami przeszłości, bada siły przyrody i gwiazd oblicza rozmiary, lub też bada długość i krótkość zgłosek, jak to było u Carnota. Polak pokieruje równie dobrze piórem, jak kierował lancą, i okaże się równie dzielnym w dziedzinie wiedzy, jak był nim na znanych polach bitwy. Właśnie dlatego, że umysły leżały tak długo odłogiem, zasiew rzucony na nie okryje się tem bardziej urozmaiconym i bujnym plonem. U wielu europejskich ludów duch skutkiem ciągłego ścierania się znacznie stępiał, a tu i ówdzie sam wydać siebie musiał na zniszczenie, upojony tryumfem swych dążeń, doszedłszy do całkowitego samopoznania. Pozatem Polacy mogą korzystać z czystych już wyników kilkusetletnich wysiłków umysłowych reszty Europy; a gdy ludy, które dotąd w pocie czoła pracowały nad budową babilońskiej wieży, zwanej kulturą europejską, obecnie czują wyczerpanie, to ci nowi przybysze z właściwą Słowianom giętkością i niezużytą jeszcze energią poprowadzą dzieło dalej. Dodać jeszcze wypada, że przeważna liczba tych nowych robotników nie pracuje dla zarobku dziennego, jak to bywa w Niemczech, gdzie umiejętność stała się przemysłem i posiada ustrój cechowy — i gdzie nawet Muza jest mleczną krową, dojoną za honoraryum póty, aż w końcu czystą daje wodę. Polacy, garnący się obecnie do sztuk i nauk są to przeważnie potomkowie szlachty. Posiadają oni dość znaczne zasoby materyalne, by nie dbać o rentowność swej wiedzy i swych zdolności. Okoliczność to wprost nieoceniona. Wprawdzie głód stworzył już niejedno wspaniałe dzieło, o ileż jednak wspanialsze poczęła miłość. Także stosunki lokalne korzystnie wpływają na umysłowe postępy Polaków, mianowicie ich wychowanie na wsi. Wiejskie życie u Polaków ani tak ciche ani tak samotne nie jest, jak u nas. Polska szlachta odwiedza się nawzajem w promieniu dziesięciomilowym, niekiedy tygodniami z całą rodziną bawiąc u znajomych, jak nomadzi przenosząc się z miejsca na miejsce z tobołami. Na mnie robiło to nieraz takie wrażenie, jak gdyby całe W. księstwo Poznańskie było jednem wielkiem miastem, w którem tylko domy milami są od siebie oddalone, a nawet, że jest do pewnego stopnia małem miastem, ponieważ wszyscy Polacy znają się pomiędzy sobą, każdy jak najdokładniej wtajemniczony bywa w stosunki rodzinne i interesy drugiego, które też na sposób małomiejski służą częstokroć za przedmiot gadaniny. A jednak to bujne życie, panujące od czasu do czasu w polskich dworach, nie szkodzi do tego stopnia wychowaniu młodzieży, ile gwar miast, zmieniający się co chwila w swych tonacyach. Ten bowiem odwraca umysły młodzieży od naturalnego sposobu pojmowania, chaotycznością swą rozbija uwagę, a przedrażnieniem doprowadza wrażliwość do stępienia. Tak jest, to przypadkowe mącenie ciszy wiejskiego życia wychodzi nawet na pożytek młodzieży, ponieważ podbudza ją i porusza. Nieprzerwany zewnętrzny spokój zwykł doprowadzać do zabagnienia, lub jak się to powiada, do skiśnięcia — niebezpieczeństwo, z którem u nas zwykliśmy spotykać się bardzo często. Rześkie, swobodne życie wiejskie młodzieży najwięcej snać przyczyniło się do nadania Polakom tego wielkiego, silnego charakteru, jakiego dowody składają w boju i niedoli. Dzięki temu myśl u nich zdrowa w zdrowem ciele; a tego trzeba równie dobrze uczonemu jak żołnierzowi. Poucza nas przecie historya, że przeważna liczba tych ludzi, którzy dokonali czegoś wielkiego, spędziła młodość swą w zaciszu. W ostatnich czasach słyszałem nieraz, jak gorąco zachwalano wychowanie zakonne w wiekach średnich, metodę naukową szkół klasztornych, wyliczając wielkich mężów, których one wydały i których umysł nawet w naszym tak wysoki poziom umysłowy zajmującym wieku miałby niemałe znaczenie; ale zapomniano, że to nie mnisi, jeno ustronność ich życia, nie klasztorna metoda szkolna, jeno cisza klasztornego nastroju umysły owe posilała i krzepiła. Gdyby nasze instytuty szkolne otoczono wysokimi murami, podziałałoby to silniej, niż wszystkie nasze pedagogiczne systemy, zarówno idealistyczno-humanistyczne, jak praktyczne na modłę Basedowa. A gdyby takież urządzenie otrzymały nasze pensyonaty żeńskie, dzisiaj tak swobodnie mieszczące się pomiędzy teatrem a szkołą tańców i odwachem, to nasze pensyonarki pozbyłyby się kalejdoskopowej fantastyczności i neodramatycznego sentymentalizmu, cieńkiego jak wodzianka. Nie będę się długo rozwodził o mieszkańcach miast prusko-polskich; mieszanina to pruskiej urzędnikieryi, Niemców emigrantów, „Wasserpolaków“, Polaków, żydów, wojska i t. d. Niemieccy urzędnicy pruscy nie spotykają się z objawami nadmiernej uprzejmości ze strony polskiej szlachty. Wielu urzędników niemieckich przenosi się wbrew ich woli do Polski, ale ci też nie zaniedbywają starań, by jak najrychlej wynieść się stamtąd; innych trzymają na miejscu, w Polsce, domowe stosunki. W tej liczbie znajdują się i tacy, którym to dobrze robi, że są odcięci od Niemiec, którzy starają się tę odrobinę naukowości, jaką urzędnik zdobyć musi dla złożenia egzaminu, wydać z siebie czemprędzej ziewaniem; którzy swą filozofię życiową oparli na dobrym obiadku i którzy przy swym kuflu lichego piwa wygadują na szlachtę polską; którzy spijają co dnia węgierskie wino i wcale nie potrzebują przetrawiać stosu aktów. Wiele rozprawiać nie potrzebuję o dyslokowanem tu wojsku pruskiem; jak wszędzie, jest ono zacne, dzielne, uprzejme, sumienne i wierne. Polacy szanują je, sami przejęci duchem wojskowym, a zacny zawsze czci zacnych; nie może być wszakże mowy o żadnych bliższych stosunkach wzajemnych. Poznań, stolica W. księstwa ma posępne, niezachęcające wejrzenie. Jedyne, co ku niemu pociąga, to znaczna liczba katolickich świątyń. Ale żadna z nich nie może uchodzić za piękną. Napróżno pielgrzymowałem co rana od jednego kościoła do drugiego w poszukiwaniu pięknych starych malowideł. Tutejsze stare obrazy nie wydają mi się pięknymi, a stosunkowo piękne nie są stare. Polacy mają fatalny zwyczaj odnawiania swych kościołów. W prastarej katedrze Gniezna, niegdyś stołecznego grodu Polski, znalazłem same nowe obrazy i nowe ozdoby. Zajęła mnie tam tylko bogato figurami przystrojona, wylana z żelaza brama kościelna, ongi brama Kijowa, którą zdobył zwycięski Bolesław i na której widnieje dotąd kresa jego mieczem wrąbana. Cesarz Napoleon podczas pobytu swego w Gnieźnie kazał sobie drobny kawałek z tej bramy wykroić, przez co zyskała ona jeszcze bardziej na wartości. W gnieznieńskiej katedrze słyszałem też po pierwszej mszy śpiew na cztery głosy, który ułożyć miał spoczywający tam Wojciech św. i który śpiewają każdej niedzieli. Katedra tu w Poznaniu jest nowa, tak przynajmniej wygląda i dlatego wcale mi się nie podobała. Tuż obok widnieje pałac arcybiskupa poznańskiego, będącego zarazem arcybiskupem gnieznieńskim i kardynałem rzymskim, w następstwie czego nosi on czerwone pończochy. Mąż to bardzo wykształcony, z francuską ogładą, siwowłosy i drobnego wzrostu. Wysoki kler polski ciągle jeszcze wywodzi się z najprzedniejszych szlacheckich rodów; natomiast kler niższy należy do gminu, jest nieokrzesany, bez wykształcenia, a zamiłowany w butelce. — Pokrewieństwo myśli prowadzi mnie do teatru. Piękny budynek oddali tutejsi mieszkańcy Muzom; ale te boskie damy nie weszły w jego progi, wysłały tylko swe pokojówki, które stroją się przyodziewkiem chlebodawczyń i wyprawiają na scenie różne figle. Jedna nadyma się jak paw, druga bryka nakształt słonki, trzecia grzekocze jak pantarka, czwarta wzór biorąc z bociana, skacze na jednej nodze. Zachwycona jednakże publiczność rozdziewia usta szeroko, jak zajezdne wrota, a ktoś w epolety strojny wola: „Zaprawdę, Melpomene, Talia, Polihymnia, Terpsichore!“ — Mają tu także recenzenta teatralnego. Jak gdyby nieszczęsnemu miastu nie wystarczył sam teatr! Znakomite recenzye tego znakomitego recenzenta okazują się na razie tylko w poznańskiej gazecie, niedługo jednakże zebrane zostaną i wyjdą z druku jako dalszy ciąg „Hamburskiej Dramaturgii“ Lesynga!! Ale być może, iż ów prowincyonalny teatr przedstawia mi się tak niekorzystnie dlatego, ponieważ zawitałem tu wprost z Berlina, a tuż przed wyjazdem widziałem właśnie panie Schröck i Stich. Przyznaję nawet, że nie myślę potępiać całego personalu sceny poznańskiej; przyznaję jeszcze więcej, że mianowicie znajduje się w nim jeden niepospolity talent, dwie dobre siły i jedna wcale niezła. Tym niepospolitym talentem, o którym tu mówię, jest panna Paien. Zazwyczaj przypadają jej w udziale role pierwszej kochanki. Wówczas rozbrzmiewa nie płaczliwe lamentoso ani sztuczne paplanie tych naszych uczuciowych, które sądzą, że są powołane do karyery scenicznej, ponieważ odegrały może w życiu z powodzeniem sentymentalną lub kokieteryjną rolę, i co do których zbiera nas ochota, wygwizdać je ze sceny, ponieważ oklaskiwałoby się te panie jak najchętniej i z prawdziwym zapałem w samotnym buduarze. Panna Paien grywa z jednakowem powodzeniem najróżnorodniejsze role — Elżbietę równie dobrze jak Maryę. Najbardziej podobała mi się wszakże w komedyi, w sztukach konwerzacyjnych, zwłaszcza w rolach jowialnych, filuternych. Po królewsku ubawiła mnie jako Paulina w „Trosce bez biedy i biedzie bez kłopotu.“ Panna Paien czaruje grą swobodną dobywającą się z głębi, jej grę znamionuje dalej dobroczynnie na widza oddziaływująca pewność siebie i porywająca śmiałość, prawie zuchwałość, jaką spostrzega się tylko u prawdziwych, wielkich talentów. Zachwyciła mnie także w niektórych swych rolach męskich np. w „Oświadczynach miłosnych“ i Wolffa „Cezario“; miałbym tu tylko do wytknięcia nieco kanciaste ruchy ramion, który to jednakże błąd zapisuję na rachunek mężczyzn za wzór jej służących. Panna Paien jest równocześnie śpiewaczką i tancerką, ma bardzo korzystne warunki zewnętrzne i byłaby szkoda, gdyby ta utalentowana dziewczyna miała zginąć w bagnach wędrownej trupy. Pożyteczną siłą sceny poznańskiej jest p. Carlsen. Nie zepsuje on żadnej roli. Także panią Paien wymienić należy jako dobrą aktorkę. Ta celuje w rolach komicznych starych. Jako kochanka Schieberlego podobała mi się nadzwyczajnie. Gra pani Paien również śmiało i swobodnie, i ustrzegła się od zwykłego błędu tych aktorek, które wprawdzie bardzo skrupulatnie grają role starych kobiet, a jednak chętnie dają do poznania, że w starem tem pudle tkwi przecie bardzo miła kobietka. P. Oldenburg, przystojny mężczyzna, jako amant bywa w komedyi nieznośny, mógłby służyć za wzór sztywności i niezgrabiaszostwa; dość znośnie natomiast przedstawia się w rolach bohaterskich kochanków. W ogólności w rolach tragicznych okazuje się on aktorem nie bez talentu; ale jego długim ramionom, aż poza kolana sięgającym i bujającym tu i tam nakształt wahadła, muszę stanowczo odmówić wszelkich aktorskich zdolności. Jednakowoż jako Ryszard w „Rozamundzie“ podobał mi się i nie raził mnie czasami nawet jego fałszywy patos, ten bowiem tkwił w samej sztuce. We wspomnianej tragedyi zyskał mój poklask nawet p. Munsch jako król, zwłaszcza w zakończeniu aktu II. w niezrównanej scenie, obliczonej na to, by jak wybuch bomby podziałać na widza. P. Munsch zwykł z reguły gdy nim owładnie namiętność, wydawać dźwięki podobne do szczekania. Demoiselle Franz, również pierwsza amantka, gra źle przez skromność; w twarzy swej ma ona coś, co przemawia do widzów, mianowicie — usta. Madame Fabrizius ma figurkę zgrabniutką, i niezawodnie bardzo ponętną poza teatrem. Jej mąż p. Fabrizius w komedyi „Książęcy rozkaz“ tak po mistrzowsku sparodyował wielkiego Fritza, że powinna była wdać się w to policya. Madame Carlsen jest małżonką pana Carlsena. Ale pan Voigt jest komikiem: on sam to twierdzi, do niego bowiem należy układanie afisza komedyi. Aktor ten jest ulubieńcem galeryi, a trzyma się tej zasady, że jedną rolę grać należy tak samo jak każdą inną. Toteż z podziwem patrzyłem, jak wiernym on tej zasadzie pozostał, grając Felsa von Felsenburg, głupiego barona w „Różyczce alpejskiej“, przywódcę filistrów w „Polowaniu na ptaki“ i t. d. Był on zawsze jednym i tym samym p. Ernestem Voigtem ze swą fistułkową komiką. Drugiego komika zyskał świeżo Poznań w osobie p. Ackermanna, którego występ w roli Staberlego i w „Fałszywej Catalani“ sprawił mi prawdziwe zadowolenie. Pani Leutnerowa sprawuje obowiązki dyrektorowej sceny poznańskiej, a wychodzi na tem jak najgorzej. Przed nią gościła tu trupa Köhlera, która obecnie grywa w Gnieźnie i to w stanie politowania godnym. Widok tych sierot sztuki niemieckiej, bez chleba i bez otuchy, jaką daje miłość, błąkających się w obcej, zimnej Polsce, smutkiem przepełnił moją duszę. Widziałem ich nieopodal Gniezna, gdy grali pod gołem niebem, na placu romantycznie okolonym wysokimi dębami, a zwanym Waldkrug; grali mianowicie sztukę zatytułowaną: „Bianka z Toredo, czyli oblężenie Castelnero“, wielkie widowisko rycerskie w 5 aktach, Winklera; było dużo strzelaniny, rąbano się, harcowano konno i serdecznie wzruszyły mnie biedne, strworzone księżniczki, których istotne zmartwienia aż nazbyt widocznie przebijały ze smętnej deklamacyi, których rzeczywista nędza w domu wyzierała z fałdów szychowej wspaniałości książęcej, a szminka niezupełnie zdołała pokryć śladów nędzy na twarzy. Niedawno temu występowała tu również polska trupa z Krakowa. Za 200 talarów odstąpiła im pani Leutnerowa gmach teatralny na 14 przedstawień. Polacy dawali przeważnie opery. Pewnej paraleli pomiędzy polską a niemiecką trupą nie brakło. Poznańczycy używający języka niemieckiego twierdzili wprawdzie, że polscy aktorzy grają lepiej, niż niemieccy, że mają okazalszą garderobę i t. d. Dodawali wszakże, iż Polakom brak ogłady. I to jest prawda; brakowało im tej tradycyjnej teatralnej etykiety, jako też pompastycznego, kunsztownego, pełnego gracyi puszenia się niemieckich aktorów. Polacy grają w komedyi i w operze wedle lekkich francuskich wzorów, ale z oryginalną, polską swobodą. Nie widziałem niestety żadnej przez nich odegranej tragedyi. Mnie się zdaje, że główną ich siłę stanowi sentymentalizm. Nabrałem tego przekonania na Kotzebuego „Książeczce kieszonkowej“, którą tu dawano pod tytułem: „Jan Grudziński, starosta rawski“ (dramat w 3 aktach, przerobiony z niemieckiego przez L. A. Dmuszewskiego). Wzruszyły mnie do głębi skargi żałosne p. Szymkajłowej, która grała rolę Jadwigi, córki starosty postawionego w stan oskarżenia. Ten sam sentymentalny koloryt nabierały słowa roli w ustach p. Włodka, kochanka Jadwigi. Miejsce zatabaczonej staruszki zajął marszałek dworu „Tadeusz Telempski“, który w wykonaniu p. Żebrowskiego wypadł bardzo blado. Nieporównanym wdziękiem popisały się polskie śpiewaczki; w ich śpiewie polszczyzna, tak szorstka, dźwięczała miękko jak język włoski. Pani Skibińska zachwyciła mą duszę jako księżniczka Nawarry, jako Cetulba w „Kalifie Bagdadu“ i jako Alina. Takiej Aliny wogóle nie słyszałem jeszcze. W scenie, gdy ona śpiewem swym usypia kochanka, roztoczyła p. Skibińska ponadto urok gry dramatycznej, z jaką rzadko spotkać się można u śpiewaczek. Pani Zawadzka, milutka Lorezza, jest ujmująco ładną dziewczyną. Także pani Włodkowa śpiewa wybornie. Pan Zawadzki śpiewa Oliviera doskonale, gra jednakże licho. P. Romanowski dobrze odtwarza „Jana“. P. Szymkajło jest wyśmienitym buffo. Ale Polakom brak ogłady! Wiele mógł urok nowości przyczynić się do tego, że tak mnie rozanimowali polscy aktorzy. Każde przez nich urządzone przedstawienie odbywało się wobec wysprzedanej widowni. Wszyscy Polacy, jacy tylko przebywają w Poznaniu, uczęszczali do teatru w imię patryotyzmu. Przeważna liczba polskiej szlachty, której dobra niezbyt są odległe od Poznania, przybywali do Poznania, by usłyszeć ze sceny język polski. Pierwszy rząd zdobiły zazwyczaj polskie piękności, które, jak kwiat przy kwiecie, wesoło cisnęły się przy sobie, nastręczając przewspaniały z parteru widok.